poniedziałek, 28 listopada 2016

Motywacja

Gdy dowiedziałam się, że serce mojej Córeczki nie bije, poczułam nagle jakby w moim brzuchu znajdował się jakiś ciężki kamień, a równocześnie jakby w jednej chwili zrobił się dramatycznie pusty. Dla mnie ta ciąża się zakończyła. Byłam w szoku kiedy lekarz powiedział, że jedziemy na salę porodową. Przez lecące łzy uslyszalam tylko jedno zdanie:
,,Poród naturalny będzie najlepszym rozwiązaniem, jeżeli chce Pani niedługo znów starać się o dziecko". Uczepiłam się kurczowo tego zdania, dało mi nadzieję, że już niedługo zostanę ziemską mamą. Dzięki temu dałam radę podczas porodu, a po nim nie zalamałam się doszczętnie. Oprócz napadów płaczu, krzyków i bezsilności, docierało do mnie, że muszę dbać o siebie. Muszę jeść, pić, spać, funkcjonować, by jak najszybciej wrócić do normalnego życia.
Po powrocie do domu i ściągnięciu szwów, wróciłam do aktywności fizycznej. Dużo spacerowałam, jeździłam na rowerze, za nic nie chciałam zaszyć się w domu. Bardzo szybko, bo już tydzień po porodzie, zrezygnowałam z tabletek uspokajajach. Nic nie dawały, tylko otumaniały i nie pozwalały mi wyrażać uczuć. A ja potrzebowałam płaczu, łzy sprawiały, że się oczyszczałam. Dawały ukojenie i chociaż chwilową ulgę od bólu. Moim nieodłącznym atrybutem były wtedy okulary przeciwsłoneczne, dzięki nim czułam się bezpieczniej. Nikt się nie gapił, nie zadawał niewygodnych pytań. A ja właśnie tego chciałam. Tylko mąż widział moje łzy, wiedział ile kosztuje mnie każdy uśmiech, ile siły wkładam w to by wyjść do ludzi i spędzić z nimi czas.
W międzyczasie, robiłam wszystko by moja anemia odeszła w niepamięć, wiedziałam, że muszę być zupełnie zdrowa by ponownie zajść w ciążę.
I tak, małymi kroczkami, dochodziłam do siebie. Cały czas prosząc Marysię o siłę i wsparcie, których potrzebowałam, by ponownie stanąć na nogi. Przeżywałam dzień za dniem, aż do momentu gdy dokładnie 28 dni po porodzie przyszła miesiaczka, na którą pierwszy raz w życiu, z niecierpliwością czekałam....

niedziela, 2 października 2016

Bóg w moim życiu

Bóg był w moim życiu obecny od zawsze. W moim domu było miejsce na modlitwę i wspólne wyjścia na Mszę Świętą. Lubiłam rozmowy o Bogu i dobrze prowadzone lekcje religii. Od najmłodszych lat angażowalam się w życie parafii, sprawiało mi to frajdę i dawało mnóstwo satysfakcji.
Po tym co się stało bałam się, że odejdę od Boga. Ale gdy teraz o tym myślę, wydaje mi się, że moja wiara stała się  jedyną możliwością na nadanie sensu śmierci mojego dziecka. Wierzę, że Marysia gdzieś jest, że nie zniknęła, ze kiedyś ją przytulę, pocaluje i powiem prosto w oczy jak bardzo ją kocham i jak mocno się cieszę, że pojawiła sie w moim życiu. A co czują po takiej stracie ateiści? Gdzie szukają sensu? Jak poradzić sobie z tym, że to definitywny koniec, że dziecko umarło zanim zaczęło żyć i że już go nie ma? Nie potrafię odpowiedzieć na te pytania i nawet nie będę próbować. Wiem tylko, że mi moja wiara pomogła i wciąż pomaga przez to przejść. Przeczytałam niedługo po śmierci Marysi słowa: ,, Największą sztuką jest przejść przez piekło i nie stać się diabłem". I powiem szczerze te słowa doskonale obrazują moje obawy. Bałam się, że nie będę potrafiła dalej ufać Bogu po tym co się stało. Zaczęłam więc częściej chodzić do kościoła. Znalazłam patronów, za których wstawiennictwem modlę się i proszę o siłę i spełnienie Największego Marzenia. Czy to znaczy, że moja wiara się nie zmieniła? Nie. Zmieniła się. Stała się bardziej dojrzała i jakby trudniejsza. Są chwile kiedy buntuje się, pytam Boga, dlaczego to zrobił, czy nie dało się inaczej. Jednak po krzykach i płaczu, przepraszam wierząc, że były inne wyjścia, ale to było dla nas najlepsze. Kilka razy powiedziałam do męża, że nie przestałam wierzyć w Boga, ale zaczęłam się go bać. Jednak i ta postawa była chwilowa, bo zawsze gdy zaczynałam tak myśleć, działo się coś co było niezaprzeczalnym znakiem na to, że Marysi jest tam dobrze, że jest szczęśliwa.
I tak z Bogiem, obok Boga i przeciwko Bogu, przetrwałam najgorsze chwile i z dnia na dzień jest mi coraz łatwiej żyć. Wierzę, że teraz będzie tylko lepiej, a moje modlitwy i prośby zostaną wysłuchane.

środa, 21 września 2016

List od Aniolka

Dziś nie będę wypisywać moich przemyśleń. Dziś umieszczam tu list, który można bez problemu znaleźć w internecie. Ja te wspaniałe słowa dostałam od mojej Przyjaciółki. W kopercie. Jako list od mojej Córeczki:

Kochana mamusiu
wiem, że mnie nie widzisz, nie słyszysz i nie możesz dotknąć.
Ale ja jestem…istnieję …w Twoim życiu, snach, Twoim sercu…Istnieję. 
Kidy byłam  tam na dole ,w Twoim ciepłym brzuchu godzinami
zastanawiałam się, jak to będzie kiedy będę już przy Tobie,
w tym miejscu o którym opowiadałaś gładząc się po brzuchu wieczorami,
kiedy nie mogłaś zasnąć. 
Ja wsłuchana w Twoje opowieści i kojący głos chłonęłam  każde
słowo ,każdą informację, a potem cichutko, że by Cię nie obudzić, kiedy wreszcie zasypiałaś…marzyłam.

Wyobrażałam sobie te wszystkie cudowne miejsca i Ciebie, jak wyglądasz… 
Patrzyłam na swoje dziwne nóżki i rączki u których nie wiem czemu
było po dziesięć palców i zastanawiałam się czy jestem do Ciebie podobna.
Chyba nie – myślałam – bo Ty pewnie jesteś piękna, a ja taka dziwna..
pomarszczona…no i po co mi te dziesięć palców?

A potem jednego dnia wszystko się  zmieniło.
Płakałaś głośno głaszcząc brzuch i już nie było opowieści.
„To nie może być prawda” -mówiłaś godzinami.
Słuchałam teraz jak płaczesz, krzyczysz, prosisz i błagasz.
A ja nie wiedziałam o co i dlaczego? 
Tak bardzo chciałam Cię pocieszyć, żebyś poczuła,
że ja tu jestem i Cię kocham. Ale  ty płakałaś jeszcze głośniej. 
A potem nadszedł ten  straszny moment. Powtarzałas ciągle, że serduszko nie bije...  Nie rozumiałam czemu płaczesz, ale też było mi smutno.
I nagle zrobiło się cicho…

Kiedy  otworzyłam oczy, wszystko wokół mnie 
zalewał błękit we wszystkich odcieniach.
Byłam taka  sama, mała pomarszczona, z dziesięcioma palcami u rąk.
Ale Ciebie nigdzie nie było!

 

 

Obok mnie siedział mały rudy chłopczyk.

Witaj – powiedział i uśmiechnął się do mnie. 
Gdzie moja mamusia? – zapytałam. On wtedy opowiedział mi wszystko.
Że nie każde dziecko trafia do swoich rodziców.
Że to nie ma związku z tym jak bardzo mnie chcieli i kochali.
Że teraz tu jest moje miejsce,
pośród innych małych Aniołków. 
Że będzie mi teraz Ciebie mamusiu brakowało,
ale musimy obie nauczyć się żyć bez siebie…
I musiałam nauczyć się tak żyć.

Nie, nie było mi łatwo. Płakałam tak jak Ty. I cierpiałam tak jak Ty. 
Ale jest mi tu naprawdę dobrze. Mam tu wielu przyjaciół, wiele
zabawy i radości. Ale nie szalejemy całymi dniami na łące, mamo.
Pomagamy starszym ludziom przyprowadzić ich na spotkanie, tu w Niebie.
Znajdujemy ich rodziny, mężów, dzieci, żeby mogli się spotkać, tu w Niebie.
Możesz być ze mnie dumna, mamusiu.
Jestem grzecznym Aniołkiem, naprawdę. No…czasami tylko 
robimy sobie psikusy i troszkę rozrabiamy..
Wiesz, kiedy się tu znalazłam jeden Aniołek , mój Przyjaciel
wytłumaczył mi że nie mogę się skontaktować z Tobą osobiście.
Czasem tylko wolno mi pojawić się w Twoich snach …nic więcej. 
Ostatnio jednak zaczęłam się robić przeźroczysta.
I skrzydełka mi nie działały tak jak kiedyś. Mój Przyjaciel popatrzył na mnie smutny i…
zabrał mnie na ziemię. Usiedliśmy na białym krzyżu i nagle Cię zobaczyłam. 
Wiedziałam że to Ty!

Poznałam Twój głos. Stałaś tam w deszczu i płakałaś.
Powtarzałaś że bardzo cierpisz…tęsknisz…
Przyjaciel popatrzył na moje skrzydełka i powiedział,
że musimy coś z tym zrobić, bo nie możesz tak dalej cierpieć.
Musisz żyć mamusiu, bo wobec Ciebie jest jeszcze wiele planów.
Bo będą jeszcze dzieci,
którym musisz pomóc przejść przez życie i otoczyć ich miłością tak wielką,
jak ta, która powoduje teraz Twój wielki ból.
Więc piszę, mamo ten list. Pierwszy i ostatni. 
Musisz wziąć się w garść, uśmiechać, żyć.
Ja Cię bardzo mocno kocham 
i wiem, że to z mojego powodu płaczesz, ale tak nie można.
Każda Twoja łza powoduje, że moje skrzydełka znikają.
Kiedy Ty się poddasz, ja też zniknę!!!
Tu na górze istnieję dzięki Tobie i Twoim myślom o mnie.
Ale tylko tym dobrym, pogodnym  myślom.
Mamusiu uśmiechaj się częściej. Każdy Twój uśmiech to dla mnie radosna 
chwila. Dzięki Tobie mogę jeszcze zrobić tyle dobrego.
Proszę, mamo, żyj dalej. Nie jesteś sama …pamiętaj o tym.
Nie smuć się mamusiu, bo smutek powoduje, że znikam.

Pamiętaj, że ja jestem cały czas przy Tobie. 
Kocham Cię mamusiu
Twoja Córeczka

Nie trzeba mówić nic więcej... Nie pozwólmy by nasze dzieci zniknęły... Myślmy o nich, ale tylko pozytywnie:*

niedziela, 11 września 2016

Kryzysy

,,Mówią, że jes­tem sil­na. Wiesz dlacze­go? Bo pot­ra­fię iść ulicą dużego mias­ta, rozpłakać się, siąść na dużym ka­mieniu, zeb­rać myśli, pokłócić się sa­ma z sobą i iść da­lej. Z pod­niesioną głową wal­czyć o każdą dobrą mi­nutę życia. Choć z oczu da­lej płyną mi łzy. One nie zaw­sze są ob­ja­wem słabości." 
Tego co mnie spotkało nie da się od tak zapomnieć. Chociaż staram się być silna, choć chce z radością rozpoczynać i kończyć każdy nowy dzień i z nadzieją patrzeć w przyszłość, to nie zawsze mi się to udaje. Są chwile gdy rozpadam się na miliony małych kawałeczków i każda część mnie odczuwa niewyobrażalny ból. Jestem tylko i aż człowiekiem, a moje łzy i  ból pokazują, że mam uczucia. Gdy jest mi ciężko, chce się wypłakać, gdy tego potrzebuję, idę pokrzyczeć, nie chowam emocji w sobie. Staram się jednak nie pozostawać zbyt długo w smutku, nie daje mu się przytłoczyć i zapanować nad moim życiem. Gdy mój zły stan zaczyna się przedłużać, przypominam sobie siebie, skuloną na szpitalnym łóżku. Przygniecioną bólem, żalem do calego świata i bezsilnoscią. Taki obraz sprawia, że szybko staram się otrząsnąć. Nie chce powrotu takiej sytuacji, nie chce powrotu takiej mnie. Ta myśl mobilizuje mnie do tego by znów wstać, by nie poddawać się, by wciąż się uśmiechać, marzyć i wierzyć, że będzie lepiej. I chociaż niejednokrotnie zdarza się, że niekontrolowane łzy spływają po moich policzkach, to jest zdecydowanie łatwiej niż trzy miesiące temu.
Czas dużo zmienia i naprawdę leczy rany. Nie jest cudownym lekarstwem na wszystko, ale pomaga przejść po ciężkich wydarzeniach, do normalnego życia. Trzeba tylko dać upust swoim emocjom, nie dusić wszystkiego w sobie, nie grać, nie udawać, nie kryć swoich uczuć. Więc ,,opłacz to, wykrzycz to, a później weź się w garść, stań na nogi i zacznij żyć. Możesz żyć tak szczęśliwie, że głowa mała !"

piątek, 9 września 2016

Miłość


,,Gdybym mówił językami ludzi i aniołów, 
a miłości bym nie miał, 
stałbym się jak miedź brzęcząca 
albo cymbał brzmiący. 
Gdybym też miał dar prorokowania 
i znał wszystkie tajemnice, 
i posiadał wszelką wiedzę, 
i wszelką [możliwą] wiarę, tak iżbym góry przenosił. 
a miłości bym nie miał, 
byłbym niczym. 
I gdybym rozdał na jałmużnę całą majętność moją, 
a ciało wystawił na spalenie, 
lecz miłości bym nie miał, 
nic bym nie zyskał. 
Miłość cierpliwa jest, 
łaskawa jest. 
Miłość nie zazdrości, 
nie szuka poklasku, 
nie unosi się pychą; 
nie dopuszcza się bezwstydu, 
nie szuka swego, 
nie unosi się gniewem, 
nie pamięta złego; 
nie cieszy się z niesprawiedliwości, 
lecz współweseli się z prawdą. 
Wszystko znosi, 
wszystkiemu wierzy,
we wszystkim pokłada nadzieję, 
wszystko przetrzyma. "
Te słowa, napisane przez św. Pawła już przecież dawno temu,  są wciąż tak bardzo aktualne  tak dobrze trafiają w sedno. W każdym wersecie kryje się ogromna głębia uczucia, jakim człowiek może darzyć drugiego człowieka. Gdy niewiele ponad rok temu słuchałam tych słów, podczas naszego ślubu, nie przypuszczałam nawet, że tak szybko nasze uczucie zostanie wystawione na ogromną próbę, że życie, w tak bolesny sposób, zweryfikuje czy to co do siebie czujemy, naprawdę jest Miłością. Teraz już z pełnym przekonaniem, mogę stwierdzić, że nasze małżeństwo zdało ten trudny test, że pokazaliśmy sobie jak bardzo siebie kochamy.  Oczywiście jesteśmy tylko ludźmi i po ludzku popełniamy błędy, więc to uczucie nie jest idealne,ale jest na tyle silne, by  nazwać je Miłością. Może nie zawsze mamy wystarczająco dużo cierpliwości do siebie nawzajem, może zdarza nam sie pokłócić podczas  wymiany poglądów, czasami czujemy zazdrość i wypominamy sobie dawne błędy. Jednak mimo tych niedoskonałości, możemy być pewni tego, że nasza Miłość przetrzyma wszystko.
Kiedy wracam myślami do tych najtrudniejszych chwil związanych ze śmiercią Marysi, wciąż mam przed oczami mojego męża. Był ciągle przy mnie, zapominając o swoich potrzebach. Trzymał za rękę w najtrudniejszych chwilach, służył ramieniem gdy pojawiała się kolejna fala łez i krzyków. Dzięki Michałowi, mimo tego jaki ogień czułam w sercu, starałam sie jak  najszybciej stanąć na nogi. Nie chciałam już patrzeć na bezsilność w jego oczach, na to jak ciężko jest mu znosić moje cierpienie. I tak myśląc jedno o drugim, chcąc ochronić ukochaną osobę, przed kolejnymi dawkami bólu udało nam się przetrwać ten koszmar. Nie było obwiniania siebie nawzajem, ani odpychania tej drugiej osoby. Zamiast tego było wzajemne wsparcie, długie rozmowy, dzielenie się bólem, wątpliwościami i wspólne przeżywanie tego co działo się w naszych głowach.  Teraz gdy pomyślę, jak zniosłabym to wszystko gdyby mojego męża nie było obok, gdybyśmy nie umieli że sobą rozmawiać i każde zamknęłoby się że swoim bólem samo, to aż przechodzą mnie ciarki. Tym bardziej dziękuję Bogu, za to jak wspaniałego mężczyznę postawił na mojej drodze. Jestem wdzięczna za to, że mimo tego co przeszliśmy, nie oddaliliśmy sie od siebie, a wręcz przeciwnie, jesteśmy bliżej niż kiedykolwiek. Razem podejmujemy ważne decyzje, rozmawiamy o przyszłości, o przyszłości, która przecież będzie pełna szczęścia, pełna pięknych chwil. Bo chociaż ,,Miłość nie zawsze może pokonać cierpienie, to może uczynić je bardziej znośnym. Każda przeciwność losu, która uda nam się wspólnie przezwyciężyć, zwiększa naszą Miłość." I z takim przekonaniem, żyjemy dalej, wierząc, że wszystko co się stalo, stało się po coś. Być może także po to, by wzmocnić nasze uczucie, które bez tego nie wytrzymałoby próby czasu. Być może, po to, byśmy wiedzieli, że nasza Miłość wszystko przetrzyma....

Radości w codzienności

Kolejne tygodnie za nami. Każdy przynosi pewne zmiany, każdy przynosi inne sytuacje. Mijający czas przynosi także i ulgę. Ból staje się lżejszy, bardziej znośny, pozwala normalnie żyć. Jakiś czas temu Blue Cafe spiewało: ,,Czas nie będzie na nas czekał..." i bardzo ważne jest żeby się z tym faktem pogodzić. Mimo tragedii, która nas spotkała, zegary się nie zatrzymały, dni nie przestały płynąć... Świat idzie naprzód, więc i my nie możemy pozostawać w miejscu. Musimy żyć. Ale jak funkcjonować, po wszystkim tym co się wydarzyło? Moją receptą na radzenie sobie z życiem, jest poszukiwanie szczęścia nawet w najmniejszych rzeczach i wdzięczność za to co mam. ,,Małych mo­net nikt nie pod­no­si, a to one dają najwięcej". Ja staram się podnosić każdą, nawet najmniejszą monetę i korzystać z każdego momentu, który może wywołać uśmiech. A radość może przynieść wszystko: piękna pogoda, wolny dzień, rozmowa z przyjaciółmi, uśmiech najbliższych, ulubione lody, ciekawa książka, śpiew ptaków, zapach trawy.... Piękne chwile można dostrzec wszędzie, tylko trzeba się na nie otworzyć i pozwolić sobie na odczuwanie szczęścia. Przeczytalam kiedyś, że ,,tragedia trwa tylko chwilę, cała reszta naszego cierpienia, to wyłącznie nasze dzieło". I czyż nie jest to prawdą? Czy niejednokrotnie nie nakręcamy się w swoim cierpieniu, nie pozwalając sobie nawet na myśli o szczęściu? Tylko dla jakich celów? W czym nam to pomoże? Ja zrozumiałam, że w niczym. Ilość wylanych przeze mnie łez, nie jest miarą Miłości jaką darzę moją Córeczkę. Ilość dni pełnych smutku, nie odzwierciedla tęsknoty jaką czuję. Mało tego, zauważyłam, że im więcej szczęścia dostrzegam w moim życiu, tym łatwiej jest mi rozmawiać o Marysi, wspominać z usmiechem sytuacje związane z ciąża. W takich chwilach przypominam sobie slowa Roberta de Niro ,,Każdy objaw depresji powitaj z uśmiechem i entuzjazmem. Depresja pomyśli, że ma do czynienia z idiotą i ucieknie". Trudno mi się z tym nie zgodzić. W chwili gdy mam trudniejszy dzień, gdy boję się że dopadnie mnie przytłaczająca rozpacz, staram się robić coś co szybko poprawi mi humor. A jeśli już naprawdę nie mogę znaleźć żadnych pozytywów w tym konkretnym dniu, zaczynam dziękować za to co mam, a nie skupiać się na tym czego mi brakuje. A kiedy zaczynam uświadamiać sobie jak wiele mam, na nowo to doceniam i uśmiecham się do mojego szczęścia. Wierzę, że będąc wdzięczna za to co posiadam, otrzymam to czego tak bardzo pragnę. Bo przecież dziękując podwójnie prosimy... A Bóg najlepiej wie, czego najbardziej potrzebujemy. Więc cieszmy się z pięknych chwil, doceńmy to co mamy, a osiągniemy, to czego nam brakuje. To tylko kwestia czasu....

poniedziałek, 11 lipca 2016

A czas gna jak gnał....

,,Choć nikt nie może cofnąć się w czasie i zmienić początku na zupełnie inny, to każdy może zacząć dziś i stworzyć całkiem nowe zakończenie." Dni mijają.... Od porodu to już ponad 7 tygodni.... Czy jest mi łatwiej? Czasem tak. Ale czasem gorzej, gorzej niż na początku. Wtedy staram się jak najszybciej zająć czymś głowę. Najczęściej marzę  o pięknej przyszłosci. Staram się nie rozpamiętywać tego co było złe. Często wspominam te piękne chwile, które dała mi Marysia, ale nie rozpamiętywać tego co straciłam. Bo co mi to da? Kolejne fale lez i bólu? Nigdy nie żałowałam tego, że Marysia się pojawiła. Uczyniła mnie mamą, pokazała jak bardzo można kochać kogoś, kogo jeszcze się nie poznało ...Sprawiła, że jeszcze bardziej chce mieć ziemskiego Dzidziusia. I robię wszystko by zakończenie w mojej książce było jak najbardziej szcześliwe. Nie zamknęłam się w domu, nie uciekłam od ludzi. Szukam jak największej ilości zajęć, by nie mieć czasu na te złe myśli...Bo na dobre czas zawsze się znajdzie. Żyje tak, by wycisnąć jak największą ilość szczęścia z każdego dnia. A znajduje je wszędzie. W uśmiechu innych ludzi, w spotkaniach z najblizszymi, w każdym dniu w pracy, a przede wszystkim w ramionach męża i w wizytach przy grobku Marysi. Lubię z nią rozmawiać, opowiadać jej o naszym życiu, planach, marzeniach. Wiem, że mnie słyszy i wstawia się za mną... Stawia na mojej drodze odpowiednich ludzi, takich którzy rozumieją lub starają się zrozumieć. Tacy ludzie są ważni, szczególnie teraz gdy niby minęło już trochę czasu i nie wszyscy rozumieją, że to co się stało ma jeszcze prawo boleć....
Przyjaciolka napisała kiedyś w moim pamietniku, że ,, wczorajszy dzień jest historią, jutrzejszy tajemnicą a dzisiejszy darem". Historii nie jestem w stanie zmienić, ale mogę wykorzystywać każdy kolejny dar tak,  by przyszłość była słodką tajemnicą....

niedziela, 26 czerwca 2016

Nadzieja

,,Dla przeciwwagi wielu uciążliwości życia, niebo ofiarowało człowiekowi trzy rzeczy: nadzieję, sen i śmiech."  Jakże te słowa wydają się prawdziwe, jakie trafne. Gdyby nie te trzy, cenne rzeczy, egzystencja byłaby niemal niemożliwa...  Myślę, że nie bez przyczyny nadzieja została wypisana jako pierwsza. Według mnie jest najważniejsza. Bez nadziei nie byłabym w stanie spokojnie kłaść się spać każdej nocy, bez niej nie umiałabym się śmiać czy choćby uśmiechać. To ona nadaje teraz sens mojemu życiu, pozwala podnieść się i iść dalej.... Skąd więc brać nowe pokłady nadziei, skąd ja czerpać i gdzie jej szukać? Ja odnajduję ją w każdej dobrze zakończonej historii, która rozpoczęła się tak jak moja. W każdej Aniołkowej mamie, która doczekała się dziecka tu, na ziemi.... Na nieszczęście nie muszę daleko szukać. Wśród moich najbliższych jest kobieta, która przeżyła to co ja i jeszcze więcej, a teraz doczekała się zdrowego, cudownego dziecka. Gdy patrzę na jej Maleństwo, moje serce bije mocniej. Z jednej strony cieszę się jej szczęściem, a z drugiej wierzę jeszcze mocniej, że za jakiś czas będę patrzyć w oczęta mojego upragnionego Dzidziusia. Bo dlaczego nie? Tak szybko udało mi się zajść w ciążę, tak dobrze ją przechodziłam, moja córka świetnie się rozwijała.... Szczęście zakończył zły los.... Jednak wiem, że moja córka jest szczęśliwa i bezpieczna. I tego samego pragnie dla nas, swoich rodziców. A my nie możemy jej zawieźć. Musimy walczyć o swoje szczęście..... Czytałam, że ,,dobry dzień jest wtedy gdy przed snem wspominasz zamiast marzyć". Mam nadzieję, że już niedługo, będę coraz mniej marzyć a coraz więcej wspominać... Jeśli tylko znajdę chwilę czasu na wspomnienia, pomiędzy przebudzeniami mojego upragnionego Maluszka:)

sobota, 18 czerwca 2016

Obecność

,, Można odejść na zawsze, by stałe być blisko."  Dni mijają jeden za drugim.... Każdemu towarzyszą inne uczucia, każdy przynosi inne emocje. To nie  jest tak, że kolejny dzień jest łatwiejszy od poprzedniego, przynajmniej nie zawsze. Wszystko zależy od wielu czynników, od tego czy w tym dniu poradzę sobie ze wspomnieniami o córce, czy nie wywołają łez, których nie będę mogła powstrzymać. Czasami budzę się rano naprawdę słaba, czuję, że nie dam rady nawet wstać z łóżka, a co dopiero uśmiechać się, rozmawiać. Właśnie w takich chwilach pomaga mi Marysia, mi i mojemu mężowi, daje nam znaki, że jest, że istnieje, że chociaż odeszła, to nie przestała być obecna, a wręcz zaczęła się nami opiekować. Nasz kochany Aniolek nie może patrzeć jak cierpimy, tak samo jak my nie moglibyśmy patrzeć na jej cierpienie. Dlatego tak jak tylko może, pociesza nas i dodaje otuchy. A my dla niej staramy się być silni, by wiedziala, że doceniamy to co dla nas robi i cieszymy się z każdego znaku jaki nam daje. A pokazuje nam swoją obecność na wiele różnych sposobów. Widzimy ją w swoich snach, gdzie uśmiechem przekonuje, że jest szczęśliwa, że w miejscu, do którego trafiła jest jej naprawdę dobrze. Pojawia się w biedronkach, które odwiedzają nas w różnych miejscach, nieoczekiwanie siadając na dłoni lub ramieniu. Mało tego, ukazuje się nam nawet na chmurach, tak jak na tej tu dołączonej, którą sfotografował mój mąż.
Tak więc jak my możemy się poddać? Jak? Skoro Córeczka walczy razem z nami. Każdy jej znak jest jak promyk słoneczka, który wlewa ciepło do naszych serc. Każdy jest kolejną porcją energii, która po prostu dodaje skrzydeł. I choć ,, dłoniom daleko, sercom zawsze blisko". A nasze serca są wciąż blisko siebie, serce Marysi jest częścią mojego serca. I czeka, aż także nasze dłonie będą mogły się spotkać. Spotkać się i pozostać w wiecznym uścisku...
Kocham Cię Córeczko.... Dziękuję:*

niedziela, 12 czerwca 2016

Małe szczęścia

Człowiek jest w stanie znieść naprawdę dużo...  Jeśli jest do tego zmuszony, znajduje w sobie pokłady siły, o które siebie nawet nie podejrzewał.
Ciągle słyszę od znajomych: ,,jesteś dzielna, ja bym tego nie wytrzymała"... Ja też nigdy nie przypuszczałam, że spotka mnie coś takiego, że będę musiała stawić temu czoła. Słysząc historie podobne do mojej, współczułam i nie wyobrażałam sobie jak sama mogłabym dalej żyć po takiej tragedii. Do czasu, aż ta tragedia stała się moją rzeczywistością... Każda minuta, godzina, doba jest walką... Niekończącą się wojną z bólem i z własną słabością.  Oczywiście mogłabym się poddać, zamknąć w czterech ścianach i wylewać hektolitry łez. Bo tak byłoby łatwiej. Ale czy lepiej? Myślę, że nie. Dzięki temu, że podejmuje walkę, mam szansę ją wygrać, poddając się na starcie, sama siebie skazałabym na porażkę. Teraz cieszy mnie każdy, najmniejszy sukces, dumą napawa każdy uśmiech. To nie znaczy, że zapomniałam. Pamiętam i nigdy nie zapomnę. Uśmiecham się właśnie dla mojej córki, wierząc, że ona cieszy się wraz ze mną.
,, Ludzie, którzy mają skłonności do przemyśleń i ciągłej analizy swoich problemów, tworzą sobie nowe problemy, których nie było na początku". Te słowa świetnie pokazują, co daje ciągle rozpamietywanie i użalanie się nad sobą. A daje tylko coraz większy bol, który nie potrafi znaleźć ukojenia. Takie życie prowadzi do błędnego koła, do nawarstwiania się kolejnych złych emocji, których z czasem jest tak wiele, że nie można się spod nich wydostać.
A przecież ,,Żadna noc nie może być aż tak czarna, żeby nigdzie nie można było odszukać choć jednej gwiazdy. Pustynia też nie może być aż tak beznadziejna, żeby nie można było odkryć oazy. Pogódź się z życiem, takim jakie ono jest. Zawsze gdzieś czeka jakaś mała radość. Istnieją kwiaty, które kwitną nawet w zimie". Wystarczy tylko otworzyć oczy i szukać tych kwiatów, nie zamykać się na nie. Żyć tak by nie przegapić swojej szansy na każde, nawet najmniejsze szczęście...

poniedziałek, 6 czerwca 2016

Kalejdoskop uczuć

,,Nauczyłem się, że można żyć dalej, bez względu na to, jak niemożliwe się to wydaje i że bòl.... łagodnieje. Nie mija całkowicie, lecz po pewnym czasie nie jest już taki dominujący". Słowa te, które dają nadzieję, że po pewnym czasie ból w sercu i duszy zostanie choć trochę ukojony, są autorstwa mojego ulubionego pisarza. Nicholas Sparks, w każdej powieści po ktorą sięgalam doprowadzał mnie do lez, potrafiąc pięknie pisać o różnych, skrajnych uczuciach. Dziś, kiedy trafiłam na ten cytat, również uronilam kilka łez. Łez bezsilności, ale i nadziei.....
Mój ból z dnia na dzień lagodnieje, chociaż czasem, by sobie z nim radzić, muszę go tłumić, maskować, oddalać chociaż na chwilę. Jednak są momenty gdy wypływa na wierzch, przejmuje nade mną kontrolę. A wtedy upadam, przewracając się pod jego ciężarem.
Nie zmienia to faktu, że coraz łatwiej mi się podnieść. Dzięki ludziom wokół mnie, czuję że znów mogę być szczęśliwa. Mam cudownego męża,który jest zawsze wtedy gdy go potrzebuję..... Jest tak dużo osob, które są z nami... które nam pomagają. Mimo wszystko jesteśmy szczęściarzami, bo mamy siebie... Mamy wspaniałe rodziny, na które możemy liczyć i przyjaciół, którzy rzucą wszystko, by być z nami gdy ich potrzebujemy...  Nie wszyscy mają aż tyle... 
Dalajlama twierdził, że moment w którym doświadczamy bolesnej straty, może być w istocie chwilą, w której zostaliśmy najhojniej obdarowani. Z mojej perspektywy trudno się z nim zgodzić, ale czy moja ocena jest obiektywna??? Skąd mogę wiedzieć przed czym uchroniona została moja córka, jakie cierpienia musiałaby znosić ona i my jako jej rodzice?
Nigdy nie zapomnę tego co przeżyłam, nie zapomnę o mojej Córeczce. Nie chcę i nie mogę. Ale mogę nauczyć się żyć z tym doświadczeniem. Dla tych których kocham i którzy kochają mnie, dla mojego Aniołka, który zawsze będzie zajmował ważne miejsce w moim sercu... i wreszcie dla siebie... Bo kiedy ból przestanie przejmować kontrolę, będę mogła pójść  dalej. Zrealizuję swoje cele i pragnienia. Bo dzięki wspomnieniom pamiętamy. Dzięki czynom istniejemy. Dzięki marzeniom idziemy dalej. A ja chcę iść dalej.... nie chcę zabijać moich marzeń.... chce je spełniać:*

sobota, 4 czerwca 2016

Dzień za dniem...

,,Nocą wszystko jest bardziej. Boli bardziej, czujesz bardziej, myślisz bardziej, umierasz bardziej. Bardziej nie masz sił." Na początku, jeszcze w szpitalu, bałam się nocy. Mój mózg nie był zajęty niczym innym i jeszcze mocniej i wyrazniej, ,, pomagał" mi przeżywać te koszmarne wydarzenia. W głowie wciąż przewijały się słowa i obrazy: bezsilna twarz lekarza, łzy mojego męża, przerazliwa cisza w chwili gdy Marysia została wyciągnięta z mojego brzucha, jej śliczna buźka, ciemne włoski- po tatusiu. Tak te noce były trudne. Raz po raz wybuchałam płaczem, pytając Boga dlaczego? Kolejne minuty upływały w ślimaczym tempie, a każda godzina wydawała się wiecznością.
Teraz gdy minęły dwa tygodnie, noce są wytchnieniem, chwilowym ukojeniem dla mojego ciała i ducha. To dni są wyzwaniem. Każdy następny jest walką o to by wstać, wyjść z domu, rozmawiać z ludźmi i żyć.
Noce upływają szybko. Dają nadzieję, że chociaż we śnie zobaczę moją śliczną Córeczkę, mojego Aniołka. Zmęczona całym dniem walki z własnym cierpieniem, zasypiam bardzo szybko, wtulona  w opiekuńcze ramiona męża. Zasypiam i śpię aż do rana, ciesząc się, że kolejna doba za mną, że coraz bliżej upragniona data końca połogu, data początku starań o Maleńką Istotkę.
Tak jest łatwiej gdy czeka się na coś, gdy ma się cel do którego się zmierza, gdy ma się nadzieję na lepszą przyszłość, na to, że i dla nas zaświeci słońce....

środa, 1 czerwca 2016

Dzień Dziecka

,,Być może patrząc w niebo, spoglądasz prosto w oczy anioła."  Zatrzymuje się więc dziś i spoglądam w niebo, próbując dostrzec Ciebie kochana Córeczko. Uśmiecham się,  powstrzymując łzy, byś nie musiała martwić się czy dam sobie radę. Dziś znów jest trudniejszy dzień, kolejny po Dniu Matki. Wszędzie widzę ludzi kupujących zabawki swoim dzieciom, a ja mogę wybrać dla Ciebie kolejny bukiet białych kwiatów i porcelanowego aniołka. Nie myśl sobie, że się skarżę, po prostu tak bardzo za Tobą tęsknię, że chwilami zapominam, że mam być silna. Wiem, że jesteś szczęśliwa, wiem, że w Niebie trwa tak piękny Dzień Dziecka, że  ja nie mogę go sobie  nawet wyobrazić. Nie zmienia to jednak faktu, że to pierwszy Dzień Dziecka, który dzięki Tobie, przeżywamy już jako rodzice. Rodzice przełykający łzy, czujący ból i wielką bezsilność. Rodzice o szklistych oczach, pękniętych sercach, modlący się nad małym, białym grobkiem.
Córeczko, przesyłamy Ci moc gorących uścisków. Wierzymy, że patrzysz na nas i czujesz Miłość, którą obdarzyliśmy Cię w chwili gdy dowiedzieliśmy się o Twoim istnieniu, a która z dnia na dzień jest coraz większa, coraz bardziej dojrzała. Kochanie, prosimy Cię o siłę, o wsparcie i Twoją opiekę. Dodaj nam mocy, byśmy mogli z odwagą przeżywać każdy kolejny dzień bez Ciebie. Byś mogła być dumna ze swoich rodziców i z radością obserwowała nasze codzienne życie. Byśmy my z cierpliwością i wiarą, doczekali chwili gdy na świecie pojawi się Twoje ziemskie rodzeństwo.
Kochamy Cię Marysiu i jesteśmy dumni, że stworzyliśmy tak wspaniałą Córeczkę. Czujemy Twoją obecność, bez której nie poradzilibyśmy sobie z tą sytuacją. Wierzymy, że nie bez przyczyny stało się to wszystko i wiemy, że Twoje przyszłe rodzeństwo będzie miało ogromne wsparcie- własnego  Anioła Stróża.....

Dbaj o nas Kochanie:*

,,Ci których kochamy nie umierają nigdy, bo Miłość to nieśmiertelność." Jakbyśmy nie chcieli zmienić rzeczywistości, musieliśmy pogodzić się z myślą, że nadszedł dzień Ostatniego Pożegnania naszej Córeczki. 25. maja, dokładnie dziesięć miesięcy po naszym ślubie, chowamy nasze ukochane dziecko. Ani w sercu, ani w głowie nie potrafi się zmieścić fakt, że przyszło nam wybierać ubranka i kwiaty do trumienki. Tak,  niedługo mieliśmy rozmawiać z księdzem o pewnej uroczystości, ale miały to być chrzciny a nie pogrzeb.
Nie wiem czy byłabym w stanie przeżyć ten dzień gdyby nie sen, który miałam w nocy. Śniło mi się, że byłam w szpitalu. Lekarze przynieśli mi Marysię,  żebym przebrała ją do chrztu i pożegnała się z nią, bo Maleńka musi odejść. Ja bardzo chciałam ją nakarmić i przytulić, Nachylilam sie, by ją podnieść, a wtedy uśmiechnęła się do mnie najpiękniej na świecie.... Kiedy się obudziłam, długo leżałam patrząc w sufit, by zapisać w pamięci ten uśmiech, cały ten sen. Nie miałam już wątpliwości. Moje dziecko jest szczęśliwe, jest już tam, gdzie ja chciałabym trafić po śmierci. Gdy sobie to uświadomiłam, nagle zrobiło się łatwiej. Przecież jako matka, powinnam się cieszyć, że moje dziecko nie musiało cierpieć, nie czuło trudów porodu, zmarło tam gdzie czuło się bezpieczne. Odchodząc, słyszała mój głos, czuła moj dotyk i wiedziała jak bardzo ją kocham.
Oczywiście opowiedziałam sen mojemu mężowi. Jemu też dodało to siły. Byliśmy gotowi stawić czoła tym trudnym chwilom. Marysia wyglądała tak pięknie, gdy ją zobaczyłam poczułam się dumna, że wraz z mężem stworzyliśmy takie cudo. Nie mogliśmy przestać na nią patrzeć, mówiliśmy do niej, prosiliśmy o jej opiekę, trzymaliśmy ją za maleńkie rączki i przytulaliśmy się do jej ślicznej twarzyczki. Gdy oderwałam na chwilę wzrok od Córeczki, dostrzegłam biedronkę spacerującą po trumience. Może to naiwne, ale pomyślałam, że to Marysia, w taki sposób przyszła pożegnać się z nami, dlatego już na zawsze pozostanie moją Biedroneczką.
Później rozpoczęła się msza święta. Nie wiem skąd mój mąż znalazł siłę, ale zaśpiewał psalm naszemu dziecku. Doskonale wiedział, że lubiła gdy śpiewa, więc powiedział, że chce żeby Marysia usłyszała w jego wykonaniu tą ostatnią kołysankę. Staraliśmy się nie płakać, chcieliśmy być silni dla naszej Królewny, by nie musiała cierpieć patrząc na nas, by była z nas tak dumna jak my z niej.
Po mszy mój mąż, wraz z moim bratem zabrali trumienkę z Kruszynką w jej ostatnią podróż, na cmentarz. Byłam szczęśliwa, że to oni ją niosą, chciałam być pewna, że zrobiliśmy dla naszego dziecka wszystko co mogliśmy, żebyśmy nigdy niczego nie musieli żałować.
Później pozostało tylko przyjąć kondolencje od wszystkich zebranych. Nie było to łatwe. Ludzie koniecznie chcieli coś powiedzieć, a nam każde słowo wyciskało kolejne łzy z oczu.
Chcieliśmy już zostać sami z naszym Aniołkiem. Poprosić ją o wsparcie i o siłę w chwilach największych trudności. Poprosić, by wstawiła się za nami u Boga, by pomogła nam ponownie zostać  rodzicami i z góry chroniła nasze ziemskie dziecko, które będzie nam dane wychowywać....

wtorek, 31 maja 2016

Spadam.... W nicość

,, Ludzkie łzy to z jednej strony wyraz ogromu cierpienia, lecz z drugiej także ulga. Razem ze łzami wypływa cierpienie, by zrobić miejsce na nową, kolejną falę bólu. Inaczej ból przestałby się mieścić." Te słowa doskonale obrazują to co działo się ze mną, po opuszczeniu sali porodowej. Zostałam przewieziona na sam koniec oddziału ginekologicznego, daleko od szczęśliwych mam i maleńkich dzieci. Mój lekarz postarał się, by było mi jak najlepiej... Na sali leżałam sama, miałam własną łazienkę, co godzinę przychodził do mnie ktoś z personelu, znalazło się też wolne łóżko dla mojego męża. To było najważniejsze. Nie mógł sobie pójść i zostawić mnie samej, by dalej żyć potrzebowaliśmy swojej obecności.
Gdy tylko zawieźli mnie na łóżko, zobaczyłam ukochane twarze moich najbliższych. Ci których tak bardzo kocham przyjechali, gdy tylko dowiedzieli się, że serduszko Marysi zgasło, czekali pod porodówką kilka, długich godzin. Gdy przytuliłam mamę, poczułam że moje serce rozpada się na milion kawałków. Marysia została jej pierwszą wnuczka, czekała na nią tak niecierpliwie jak ja i mąż. Widziałam ból i bezradność w jej oczach, widziałam, że tęskni za tym Maleństwem, którego nawet nie zdążyła poznać. Bardzo ciężko było nam rozmawiać, bo cóż powiedzieć w takiej sytuacji? Jednak dla mnie liczyło się to, że są przy mnie, teraz gdy tak bardzo ich potrzebuje. Gdy ja rozmawiałam z najbliższymi, mój dzielny mąż odbierał telefony, które nie przestawały dzwonić. Oboje ubolewaliśmy nad faktem, że otrzymujemy wyrazy współczucia, a nie gratulacje, że nasi bliscy nie mogą się cieszyć nowym członkiem rodziny, tylko opłakują jego stratę. Przecież nie tak miało być, nie to planowaliśmy od kilku miesięcy, przecież pod moim szpitalnym łóżkiem leżała torba z rzeczami dla małej Ksiezniczki, z rzeczami które nie były potrzebne.... Najgorzej było gdy zostawiliśmy z mężem sami, wybuchałam wtedy atakami niekontrolowanego płaczu, krzyczałam, prosiłam, by oddali mi dziecko i zadawalam mnóstwo pytań, na które nikt nie potrafił udzielić mi odpowiedzi. Pustka w moim sercu była ogromna. Co kilka minut dotykałam brzucha, by tak jak zwykle skontrolować ruchy Marysi. Ale brzuch był przytłaczająco pusty, nie było w nim mojej ukochanej Córeczki. Nie było jej też obok, a tak chciałam ją karmić, przewijać, przytulać...Być przy niej i kochać ją, opiekować się i dbać, by nic złego się jej nie stało. Pielęgniarki dały mi tabletki na spalenie pokarmu, ale chyba zapomniały dać mi kroplówki spalającej Miłość z mojego serca. A jej pokłady były i są ogromne, Chcą zostać wykorzystane, chcą zatroszczyć się o nowonarodzoną istotkę i tak pozostać do końca moich dni....
W szpitalu spędziłam dwie doby, najdłuższe 48 godzin w moim życiu. Najdłuższe i najtrudniejsze. Dzięki wspaniałej opiece personelu czułam się troszkę lepiej. Widziałam ile trudu wkładają ci ludzie, by chociaż trochę pomóc mi w bólu. Wiem, że moje kolejne dziecko właśnie tam przyjdzie na świat, bo pracują tam ludzie o wielkich sercach. Z niesmakiem wspominam tylko jedną sytuację. Tuż przed wyjściem do domu przyszła do mnie pielęgniarka, która musi być bardzo nieszczęśliwa z wyboru swojego zawodu. Zaczęła mi mówić żebym nie płakała, że jestem młoda, że będę miała zdrowe dzieci, a tego co się stało już nie zmienię. Ale czy ja płakałam, bo nie mogę mieć już dzieci? Nie! Rozpaczalam po stracie tej konkretnej Istotki, mojej Còreczki. Każde kolejne dziecko pokocham ponad zycie, ale nic nie zmieni faktu, że Marysia była i istniała, że kochaliśmy ją od chwili gdy dowiedzieliśmy się że jest, że czekaliśmy na jej przyjście. Czemu gdy dwa lata temu zmarł mój tatuś, nikt nie mówił ,,Twoja mama jest jeszcze młoda, znajdzie sobie kogoś "? Czemu? Bo to głupie!!! Po śmierci kogoś bliskiego , płaczemy za tym kimś i mamy do tego prawo. Musimy zrobić miejsce na nowe pokłady bólu. By przecierpieć, zrozumieć, pogodzić się... By żyć...By mieć siłę na dalsze życie... A ja potrzebowałam tej siły. Wiedzialam, że przede mną Ostatnie Pożegnanie mojej Kruszynki...

niedziela, 29 maja 2016

Śmierć Spełnionego Marzenia

  Jadąc do szpitala patrzyłam na mojego męża, który uśmiechał się nerwowo, obawiając się jak przetrwa czas porodu. Ja byłam bardzo spokojna, liczyłam uplywające minuty między kolejnym skurczami i cieszyłam się, że już za kilka godzin przytulę moją córeczkę. Jednak kwadrans później mój spokój uleciał jak powietrze z przebitego  balonika. Gdy pielęgniarka przyłożyła detektor do mego brzucha, czekałam na tak dobrze znane dudnienie małego serduszka. Nie usłyszałam go jednak. Z chwili na chwilę denerwowalam się coraz bardziej , skurcze się nasilały, a detektor milczał jak zaklęty. Pielęgniarka uspokajała mnie, że czasem tak się zdarza, że dziecko mogło się obrócić, ale w jej oczach widziałam że sama w to nie wierzy. Drżącą ręką wypełniłam niezbędne dokumenty, a w międzyczasie zszedł do mnie lekarz. USG rozwialo wszelkie wątpliwości. Detektor się nie zepsuł, Marysia się nie odwróciła, jej serduszko  po prostu już nie biło. ,, Nie mam dla Pani dobrych wiadomości"- usłyszałam od lekarza i chciałam żeby jak najszybciej powiedział, że żartuje. Spojrzalam w jego dobre, pełne współczucia oczy i zapadłam się w nicość, straciłam sens mojego istnienia. Nie rozumiałam słów personelu, nie interesowało mnie czego ode mnie chcą, pragnęłam tylko przytulić się do męża i w jego ramionach przepłakać resztę życia. Lekarz obiecał, że zaraz go przyprowadzi, jednak najpierw musi że mną porozmawiać. Przedstawił mi dwa rozwiazania, oba wydawały mi się zbyteczne w mojej sytuacji. ,,Nie chce rodzić martwego dziecka"- wykrzyczalam, ale wiedziałam też, że nie chcę mieć cesarki. Lekarz, który okazał się wspaniałym czlowiekiem, wytłumaczył mi co będzie dla mnie lepsze, dla mnie i dla mojego przyszłego potomstwa. Przerażała mnie myśl, że będę musiała czekać rok na kolejną ciążę, czyli prawie dwa na ukochane dziecko. Nie wyobrażałam sobie też, że później już nigdy nie miałabym możliwości rodzić naturalnie. Gdy w mojej głowie rozgrywalo się piekło, przyszedł do mnie mój ukochany. Nie musiałam nic mówić, wystarczyło, że na mnie spojrzał i już wiedzial. Może kilka, może kilkanaście minut przytulaliśmy  się z mężem i płakaliśmy w swoich objęciach. Później razem pojechaliśmy na salę porodową, gdzie podłączyli mi kroplówkę. Około 6 rano pierwsze krople oksytocyny wlały się w moje ciało, a przed 11 było już po wszystkim. Patrzyłam na moją dużą, śliczną Córeczkę i nie mogłam uwierzyć, że jej serduszko nie bije. Personel nie był w stanie uwierzyć, że urodziłam naturalnie tak duże dziecko, do tego dziecko, które już nie żyło. Moja Marysia ważyła 4600g i mierzyła 64 cm, chociaż USG dwa tygodnie wcześniej pokazywało wagę o ponad kilogram mniejszą. Cieszyłam się, że nikt nie sprawdził wagi Marysi tuz przed porodem, że mogłam urodzić ją naturalnie, że mogłam to dla niej zrobić..... Bo poród nie boli, ja przynajmniej nie pamiętam już tego bólu, boli za to fakt, że moje dziecko nie zaplakało, że nie zaczęło ssać mojej piersi zaraz po urodzeniu, że zostało zabrane ode mnie i męża, pozostawiając gleboką pustkę w naszych sercach.

sobota, 28 maja 2016

Powrót do przeszłości

Tak niedawno byłam najszczęśliwszą kobietą na świecie. Gdy w lipcu, poprzedniego roku brałam ślub z mężczyzną, którego kocham ponad życie, czułam się jak w siódmym niebie. Biała suknia, piękna ceremonia, wspaniałe wesele, wszystko tak jak sobie wymarzyliśmy. A raczej tak jak ja sobie wymarzylam, bo mój ukochany widział jak ważny jest dla mnie każdy drobiazg i wiedział, że lepiej będzie oddać mi inicjatywę.
Staliśmy się małżeństwem, po 6 latach znajomości. Wiedzieliśmy, że do pełni szczęścia brakuje jeszcze kogoś, owocu naszej miłości. Bardzo chcieliśmy mieć dziecko, ukochanego maluszka, o którego moglibyśmy się troszczyć, który będzie wzrastał na naszych oczach. Na pozytywny wynik testu nie musieliśmy długo czekać. Gdy pod koniec września zobaczyłam dwie kreski, skakałam że szczęścia. Chciałam oznajmić całemu światu, że noszę pod sercem malutką istotkę, że jestem w ciąży. Wiedziałam jednak, że muszę zacząć od męża, jemu przekazać tą radosną nowinę, powiedziec, że zostanie tatą. Zainicjowalam wspólne wyjście na obiad, całą drogę gryzłam się w język, by poczekać z wyjawieniem mojej tajemnicy do czasu, aż chwila będzie odpowiednia. ,,Kochanie, będziemy mieli dzidziusia" te słowa wypowiedziane najpierw w głowie, niespodziewanie wybrzmialy z moich ust i spowodowały, że oboje z mężem prawie płakaliśmy że szczęścia.
Od tego dnia wszystko się zmieniło, centrum mojego wszechświata, stanowiło to Malutkie Życie, ukryte w brzuchu. Po kilku dniach, lekarz potwierdził fakt istnienia mojego Maleństwa, a ja zobaczyłam drobniutką Kruszynkę, która miała przejść jeszcze długa drogę, by stać się gotową na samodzielne życie. Robiłam wszystko, by ciąża przebiegała prawidłowo. Co 3 tygodnie odwiedziałam lekarza, dbalam o siebie, o to co jem, co robię, jak długo odpoczywam. Odliczałam kolejne dni, dzielące mnie od 18. maja, upragnionego terminu porodu.
Moje Słoneczko rosło, a ja razem z nim. Tydzień przed świętami Bożego Narodzenia, poczułam pierwsze ruchy, a dwa tygodnie później dowiedziałam się, że noszę w sobie córeczkę. Bałam się, że mąż będzie rozczarowany, bo przecież każdy mężczyzna pragnie syna, ale byłam w ogromnym błędzie. Mój ukochany ucałował najpierw mnie, później brzuszek i powiedział, że cieszy się, bo będzie miał od teraz dwie Księżniczki do kochania.
Kolejne tygodnie przebiegały szybko i bez problemów. Każde  USG przybliżało nas do wyczekiwanej chwili i utwierdzało w przekonaniu, że nasza Królewna świetnie się rozwija i rośnie. Nie mogąc doczekać się porodu, przygotowywalismy wszystko na pojawienie się Małej. Oboje z niecierpliwością czekaliśmy na ten dzień, na pierwsze skurcze. Od końca 38. tygodnia, każdy kolejny dzień dłużył się w nieskończoność. Minął jeden, drugi tydzień, kartka na kalendarzu pokazywała tak przez nas upragnioną datę. Jednak córeczce nie spieszyło się na świat. Kopała, przyciągała się, ale nie wykazywała inicjatywy, by wydostać się z brzuszka. Dzień po terminie miałam wizytę u lekarza. Sprawdził dokładnie każdy szczegół: ilość wód, przepływ przez pępowinę, ułożenie- wszystko było w jak najlepszym porządku. Usłyszałam też wspaniały dźwięk, serduszka mojej Królewny, wtedy nie wiedząc jeszcze, że słyszę go ostatni raz. Podczas badania okazało się również, że mam 4 cm rozwarcia, więc poród powinien zacząć się lada dzień, musimy czekać tylko na skurcze. Te nie kazały na siebie długo czekać. Kolejnej nocy czułam je coraz mocniej i coraz bardziej regularnie. Po każdym glaskalam moją Córeczkę i mówiłam do niej, by czuła się bezpiecznie, a ona odpowiadała mi wyraźnymi ruchami malutkich nóżek. Około 4. w nocy, skurcze były już co 10 minut, obudziłam męża, sprawdzilam czy wszystko mamy spakowane i ruszyliśmy do szpitala. Byliśmy pewni, że do mieszkania wrócimy już we troje ja, mąż i nasza Marysia....

Kim jestem?

Jestem kobietą. Jestem żoną. Jestem matką....Tak, jestem matką, chociaż nigdy nie usłyszałam płaczu mojego dziecka. Jednak doskonale pamiętam ciążę, jej każdy kolejny dzień i pamiętam też, że rodziłam.... Wydałam na świat piękną, dużą dziewczynkę. Córeczkę z niebijącym serduszkiem.......
Jestem zwykłą kobietą, która ma za sobą prawie ćwierć wieku życia. Spotykały mnie rzeczy dobre i złe, doświadczyłam zarówno radosnych jak i smutnych chwil. Przeżyłam także koszmar,  z którego wciąż nie mogę się obudzić. Rozpoczął się tydzień temu, 21.05.2016r. i nie chce się zakończyć.... Ten dzień to data narodzin mojej pierwszej córeczki, która równocześnie jest datą jej śmierci.