środa, 1 lutego 2017

Walka o Nowe Życie

,,Walcz o marzenia nawet jeśli wydają się one nieosiągalne.
Walcz wytrwale do końca.
Walcz dla siebie to Twoje życie, nie zwracaj uwagi na to co inni powiedzą, bo to nie jest istotne.
Istotne są Twoje marzenia, plany i cele."
Dzień w którym dostałam pierwszej po porodzie miesiączki, rozpoczął kolejny etap mojego życia, etap starań o dziecko. Gdy tydzień po porodzie zapytałam, mojego lekarza, jak szybko mogę zacząć starania, bardzo bałam się odpowiedzi. Wszędzie czytałam o minimum trzech miesiącach, które wtedy wydawały się dla mnie wiecznością. Słowa lekarza jednak bardzo mnie zaskoczyły. Powiedział, że możemy zacząć, jak tylko będziemy na to gotowi. Stwierdził, że mój organizm najlepiej będzie wiedział, kiedy jest odpowiedni moment ma kolejną ciążę.
Ta wizyta dodała mi trochę otuchy, wiedzialam, że kolejne dziecko nie zastąpi mi Marysi, ale da możliwość bycia ziemską mamą. Czułam, że Córeczka jest ze mną, że wspiera mnie i popiera moje działania. Część osób radziła mi czekać, część wręcz nalegała bym pozwoliła organizmowi dojść do siebie byli i tacy, którzy zapewniali na różnych forach, że szybkie zajście w ciążę bedzie zdradzeniem mojej zmarłej Kruszynki. Słuchałam, ale oczywiście mialam swoje zdanie. Rozumiałam tych, którzy z troski o mnie prosili by zaczekać, ale nie zgadzałam się z tymi którzy uważali kolejne dziecko za zdradę. Wiedziałam, że moja Córka zawsze będzie zajmowała ważne miejsce w moim sercu oraz głowie i nic nie jest w stanie tego zmienić.
Najważniejsza osoba ufała moim przekonaniom i mojemu lekarzowi. Mój mąż wiedział, że ja znam siebie najlepiej i popierał moje decyzje. Mając jego aprobatę, byłam już pewna, że możemy zacząć działać. Wzięłam się więc za prowadzenie cyklu miesiączkowego, obserwowałam siebie i zmiany zachodzące w moim ciele. Cykl trwał długo, a wykres wskazywał na to, że owulacji nie było, więc po lipcowej miesiączce (która rozpoczęła się w rocznicę naszego ślubu) postanowiłam znów odwiedzić ginekologa. Kilka bliskich osób radziło bym skontaktowała się jeszcze z innym lekarzem, by porównać opinie i poznać jego zdanie. Poszłam więc do najdroższego specjalisty w okolicy. I to był błąd. Dowiedziałam się, że mam torbiel na którymś jajniku, nie do końca wiadomo którym, ale że torbiel ta sama nie zniknie. Lekarz przepisał tabletki antykoncepcyjne na trzy miesiące (chyba najdroższe z dostępnych na rynku) i powiedział, że w okolicach stycznia, będziemy mogli ponownie wrócić do starań, ale na razie musimy zająć się moimi jajnikami.
Bylam załamana.... Styczeń? To było jeszcze pół roku. Nie wierzyłam jak to w ogóle możliwe. Poczytałam w Internecie, porozmawiałam z przyjaciółkami i nie wykupiłam tych tabletek. Dowiedziałam się, że torbiele proste, najczęściej same znikają, wchlaniają sie podczas kolejnej miesiączki.
Bałam się, że w moim przypadku tak nie będzie, ale jednocześnie czułam, że nie powinnam brać antykoncepcji. Nie ufałam temu lekarzowi. Pech chciał, że mój ginekolog był wtedy ma urlopie i nie mogłam skonsultować z nim stanu moich jajników. Postanowiłam więc dalej działać. Zbliżały się dni płodne, a wraz z nimi kolejna szansa na ciążę. Tym razem mój wykres potwierdzał owulację. Cieszyłam się, jednocześnie obawiając się tej mojej torbieli. Mimo strachu, było mi bardzo przykro, gdy 26 sierpnia przyszła kolejna miesiączka. Nie obyło się bez łez i rozczarowania. Jednak data napawała optymizmem. Cykl rozpoczęty w święto Matki Boskiej Częstochowskiej, musiał być szczęśliwy.
Gdy czerwona małpa się skończyła, postanowiłam ponownie odwiedzić mojego ginekologa. Nie przyznałam mu, się że bylam na wizycie u kogoś innego. Lekarz zbadał mnie, potwierdził, że ginekologicznie wszystko ze mną w porządku i zaprosił na kozetkę, by rozpocząć usg. Bałam się... Oczami wyobraźni widzialam 20 cm torbiel rozsadzającą mój jajnik.
Pan doktor wszystko dokładnie sprawdził, pokazał mi rosnące pęcherzyki, wskazujące na zbliżającą się owulacje, zapewnił, że jestem płodna i już niebawem znów będę w ciąży. I nie wspomniał nic o żadnej torbieli. W moim jajniku nic takiego nie było!!!! Podjęłam słuszną decyzję nie wykupując tabletek, to dziadostwo zniknęło samo, o ile w ogóle istniało.
Wróciłam do domu naładowana pozytywną energią. Aktywnie czekaliśmy na owulację, a pozniej nie nakręcając się, na termin kolejnej miesiączki. Dzień po tym kiedy miała przyjść postanowiłam zrobić test. Nie było złudzeń... Test był negatywny. Ale ja jakoś dziwnie spokojna.  Powiedziałam mężowi, że znów się nie udało i że trzeba czekać na kolejną miesiączkę.  Jednak coś w środku mówiło mi, że nie mogę się poddawać. Przypomniały mi się słowa innych staraczek ,, dopóki nie ma małpy, jest nadzieja".
Dwa dni później, 29ego września, mój mąż obchodził imieniny, a ja wciąż nie miałam miesiączki. Rano, przed pracą postanowiłam zrobić test. Po kilku sekundach pojawiła się kreska kontrolna, ale tylko jedna. Trzy dni po terminie, test powinien być wiarygodny, mój mówił jednoznacznie ,,nie jesteś w ciąży!!!" Po paru minutach spojrzałam ponownie na test.... Było widać cień drugiej kreski! Była tam, widoczna w odpowiednim świetle, ale była. Zrobiłam zdjęcie, wysłałam przyjaciółce, ona też widziała drugą kreskę. Nie obudziłam męża, nie chcialam mu nic mówić dopóki nie będę pewna. W pracy siedziałam jak na szpilkach, później poszłam kupić jeszcze jeden, lepszy test ciążowy, by zrobić go po powrocie do domu. Druga kreska pojawiła się prawie od razu, już nie miałam wątpliwości. Nie mogłam uwierzyć, cieszyłam się, płakałam, byłam bardzo szczęśliwa. Miałam najwspanialszy prezent imieninowy dla męża. Pozostało mi tylko czekać aż wróci z popołudniowej zmiany by podzielić się z nim tą radosną nowiną...