wtorek, 31 maja 2016

Spadam.... W nicość

,, Ludzkie łzy to z jednej strony wyraz ogromu cierpienia, lecz z drugiej także ulga. Razem ze łzami wypływa cierpienie, by zrobić miejsce na nową, kolejną falę bólu. Inaczej ból przestałby się mieścić." Te słowa doskonale obrazują to co działo się ze mną, po opuszczeniu sali porodowej. Zostałam przewieziona na sam koniec oddziału ginekologicznego, daleko od szczęśliwych mam i maleńkich dzieci. Mój lekarz postarał się, by było mi jak najlepiej... Na sali leżałam sama, miałam własną łazienkę, co godzinę przychodził do mnie ktoś z personelu, znalazło się też wolne łóżko dla mojego męża. To było najważniejsze. Nie mógł sobie pójść i zostawić mnie samej, by dalej żyć potrzebowaliśmy swojej obecności.
Gdy tylko zawieźli mnie na łóżko, zobaczyłam ukochane twarze moich najbliższych. Ci których tak bardzo kocham przyjechali, gdy tylko dowiedzieli się, że serduszko Marysi zgasło, czekali pod porodówką kilka, długich godzin. Gdy przytuliłam mamę, poczułam że moje serce rozpada się na milion kawałków. Marysia została jej pierwszą wnuczka, czekała na nią tak niecierpliwie jak ja i mąż. Widziałam ból i bezradność w jej oczach, widziałam, że tęskni za tym Maleństwem, którego nawet nie zdążyła poznać. Bardzo ciężko było nam rozmawiać, bo cóż powiedzieć w takiej sytuacji? Jednak dla mnie liczyło się to, że są przy mnie, teraz gdy tak bardzo ich potrzebuje. Gdy ja rozmawiałam z najbliższymi, mój dzielny mąż odbierał telefony, które nie przestawały dzwonić. Oboje ubolewaliśmy nad faktem, że otrzymujemy wyrazy współczucia, a nie gratulacje, że nasi bliscy nie mogą się cieszyć nowym członkiem rodziny, tylko opłakują jego stratę. Przecież nie tak miało być, nie to planowaliśmy od kilku miesięcy, przecież pod moim szpitalnym łóżkiem leżała torba z rzeczami dla małej Ksiezniczki, z rzeczami które nie były potrzebne.... Najgorzej było gdy zostawiliśmy z mężem sami, wybuchałam wtedy atakami niekontrolowanego płaczu, krzyczałam, prosiłam, by oddali mi dziecko i zadawalam mnóstwo pytań, na które nikt nie potrafił udzielić mi odpowiedzi. Pustka w moim sercu była ogromna. Co kilka minut dotykałam brzucha, by tak jak zwykle skontrolować ruchy Marysi. Ale brzuch był przytłaczająco pusty, nie było w nim mojej ukochanej Córeczki. Nie było jej też obok, a tak chciałam ją karmić, przewijać, przytulać...Być przy niej i kochać ją, opiekować się i dbać, by nic złego się jej nie stało. Pielęgniarki dały mi tabletki na spalenie pokarmu, ale chyba zapomniały dać mi kroplówki spalającej Miłość z mojego serca. A jej pokłady były i są ogromne, Chcą zostać wykorzystane, chcą zatroszczyć się o nowonarodzoną istotkę i tak pozostać do końca moich dni....
W szpitalu spędziłam dwie doby, najdłuższe 48 godzin w moim życiu. Najdłuższe i najtrudniejsze. Dzięki wspaniałej opiece personelu czułam się troszkę lepiej. Widziałam ile trudu wkładają ci ludzie, by chociaż trochę pomóc mi w bólu. Wiem, że moje kolejne dziecko właśnie tam przyjdzie na świat, bo pracują tam ludzie o wielkich sercach. Z niesmakiem wspominam tylko jedną sytuację. Tuż przed wyjściem do domu przyszła do mnie pielęgniarka, która musi być bardzo nieszczęśliwa z wyboru swojego zawodu. Zaczęła mi mówić żebym nie płakała, że jestem młoda, że będę miała zdrowe dzieci, a tego co się stało już nie zmienię. Ale czy ja płakałam, bo nie mogę mieć już dzieci? Nie! Rozpaczalam po stracie tej konkretnej Istotki, mojej Còreczki. Każde kolejne dziecko pokocham ponad zycie, ale nic nie zmieni faktu, że Marysia była i istniała, że kochaliśmy ją od chwili gdy dowiedzieliśmy się że jest, że czekaliśmy na jej przyjście. Czemu gdy dwa lata temu zmarł mój tatuś, nikt nie mówił ,,Twoja mama jest jeszcze młoda, znajdzie sobie kogoś "? Czemu? Bo to głupie!!! Po śmierci kogoś bliskiego , płaczemy za tym kimś i mamy do tego prawo. Musimy zrobić miejsce na nowe pokłady bólu. By przecierpieć, zrozumieć, pogodzić się... By żyć...By mieć siłę na dalsze życie... A ja potrzebowałam tej siły. Wiedzialam, że przede mną Ostatnie Pożegnanie mojej Kruszynki...

niedziela, 29 maja 2016

Śmierć Spełnionego Marzenia

  Jadąc do szpitala patrzyłam na mojego męża, który uśmiechał się nerwowo, obawiając się jak przetrwa czas porodu. Ja byłam bardzo spokojna, liczyłam uplywające minuty między kolejnym skurczami i cieszyłam się, że już za kilka godzin przytulę moją córeczkę. Jednak kwadrans później mój spokój uleciał jak powietrze z przebitego  balonika. Gdy pielęgniarka przyłożyła detektor do mego brzucha, czekałam na tak dobrze znane dudnienie małego serduszka. Nie usłyszałam go jednak. Z chwili na chwilę denerwowalam się coraz bardziej , skurcze się nasilały, a detektor milczał jak zaklęty. Pielęgniarka uspokajała mnie, że czasem tak się zdarza, że dziecko mogło się obrócić, ale w jej oczach widziałam że sama w to nie wierzy. Drżącą ręką wypełniłam niezbędne dokumenty, a w międzyczasie zszedł do mnie lekarz. USG rozwialo wszelkie wątpliwości. Detektor się nie zepsuł, Marysia się nie odwróciła, jej serduszko  po prostu już nie biło. ,, Nie mam dla Pani dobrych wiadomości"- usłyszałam od lekarza i chciałam żeby jak najszybciej powiedział, że żartuje. Spojrzalam w jego dobre, pełne współczucia oczy i zapadłam się w nicość, straciłam sens mojego istnienia. Nie rozumiałam słów personelu, nie interesowało mnie czego ode mnie chcą, pragnęłam tylko przytulić się do męża i w jego ramionach przepłakać resztę życia. Lekarz obiecał, że zaraz go przyprowadzi, jednak najpierw musi że mną porozmawiać. Przedstawił mi dwa rozwiazania, oba wydawały mi się zbyteczne w mojej sytuacji. ,,Nie chce rodzić martwego dziecka"- wykrzyczalam, ale wiedziałam też, że nie chcę mieć cesarki. Lekarz, który okazał się wspaniałym czlowiekiem, wytłumaczył mi co będzie dla mnie lepsze, dla mnie i dla mojego przyszłego potomstwa. Przerażała mnie myśl, że będę musiała czekać rok na kolejną ciążę, czyli prawie dwa na ukochane dziecko. Nie wyobrażałam sobie też, że później już nigdy nie miałabym możliwości rodzić naturalnie. Gdy w mojej głowie rozgrywalo się piekło, przyszedł do mnie mój ukochany. Nie musiałam nic mówić, wystarczyło, że na mnie spojrzał i już wiedzial. Może kilka, może kilkanaście minut przytulaliśmy  się z mężem i płakaliśmy w swoich objęciach. Później razem pojechaliśmy na salę porodową, gdzie podłączyli mi kroplówkę. Około 6 rano pierwsze krople oksytocyny wlały się w moje ciało, a przed 11 było już po wszystkim. Patrzyłam na moją dużą, śliczną Córeczkę i nie mogłam uwierzyć, że jej serduszko nie bije. Personel nie był w stanie uwierzyć, że urodziłam naturalnie tak duże dziecko, do tego dziecko, które już nie żyło. Moja Marysia ważyła 4600g i mierzyła 64 cm, chociaż USG dwa tygodnie wcześniej pokazywało wagę o ponad kilogram mniejszą. Cieszyłam się, że nikt nie sprawdził wagi Marysi tuz przed porodem, że mogłam urodzić ją naturalnie, że mogłam to dla niej zrobić..... Bo poród nie boli, ja przynajmniej nie pamiętam już tego bólu, boli za to fakt, że moje dziecko nie zaplakało, że nie zaczęło ssać mojej piersi zaraz po urodzeniu, że zostało zabrane ode mnie i męża, pozostawiając gleboką pustkę w naszych sercach.

sobota, 28 maja 2016

Powrót do przeszłości

Tak niedawno byłam najszczęśliwszą kobietą na świecie. Gdy w lipcu, poprzedniego roku brałam ślub z mężczyzną, którego kocham ponad życie, czułam się jak w siódmym niebie. Biała suknia, piękna ceremonia, wspaniałe wesele, wszystko tak jak sobie wymarzyliśmy. A raczej tak jak ja sobie wymarzylam, bo mój ukochany widział jak ważny jest dla mnie każdy drobiazg i wiedział, że lepiej będzie oddać mi inicjatywę.
Staliśmy się małżeństwem, po 6 latach znajomości. Wiedzieliśmy, że do pełni szczęścia brakuje jeszcze kogoś, owocu naszej miłości. Bardzo chcieliśmy mieć dziecko, ukochanego maluszka, o którego moglibyśmy się troszczyć, który będzie wzrastał na naszych oczach. Na pozytywny wynik testu nie musieliśmy długo czekać. Gdy pod koniec września zobaczyłam dwie kreski, skakałam że szczęścia. Chciałam oznajmić całemu światu, że noszę pod sercem malutką istotkę, że jestem w ciąży. Wiedziałam jednak, że muszę zacząć od męża, jemu przekazać tą radosną nowinę, powiedziec, że zostanie tatą. Zainicjowalam wspólne wyjście na obiad, całą drogę gryzłam się w język, by poczekać z wyjawieniem mojej tajemnicy do czasu, aż chwila będzie odpowiednia. ,,Kochanie, będziemy mieli dzidziusia" te słowa wypowiedziane najpierw w głowie, niespodziewanie wybrzmialy z moich ust i spowodowały, że oboje z mężem prawie płakaliśmy że szczęścia.
Od tego dnia wszystko się zmieniło, centrum mojego wszechświata, stanowiło to Malutkie Życie, ukryte w brzuchu. Po kilku dniach, lekarz potwierdził fakt istnienia mojego Maleństwa, a ja zobaczyłam drobniutką Kruszynkę, która miała przejść jeszcze długa drogę, by stać się gotową na samodzielne życie. Robiłam wszystko, by ciąża przebiegała prawidłowo. Co 3 tygodnie odwiedziałam lekarza, dbalam o siebie, o to co jem, co robię, jak długo odpoczywam. Odliczałam kolejne dni, dzielące mnie od 18. maja, upragnionego terminu porodu.
Moje Słoneczko rosło, a ja razem z nim. Tydzień przed świętami Bożego Narodzenia, poczułam pierwsze ruchy, a dwa tygodnie później dowiedziałam się, że noszę w sobie córeczkę. Bałam się, że mąż będzie rozczarowany, bo przecież każdy mężczyzna pragnie syna, ale byłam w ogromnym błędzie. Mój ukochany ucałował najpierw mnie, później brzuszek i powiedział, że cieszy się, bo będzie miał od teraz dwie Księżniczki do kochania.
Kolejne tygodnie przebiegały szybko i bez problemów. Każde  USG przybliżało nas do wyczekiwanej chwili i utwierdzało w przekonaniu, że nasza Królewna świetnie się rozwija i rośnie. Nie mogąc doczekać się porodu, przygotowywalismy wszystko na pojawienie się Małej. Oboje z niecierpliwością czekaliśmy na ten dzień, na pierwsze skurcze. Od końca 38. tygodnia, każdy kolejny dzień dłużył się w nieskończoność. Minął jeden, drugi tydzień, kartka na kalendarzu pokazywała tak przez nas upragnioną datę. Jednak córeczce nie spieszyło się na świat. Kopała, przyciągała się, ale nie wykazywała inicjatywy, by wydostać się z brzuszka. Dzień po terminie miałam wizytę u lekarza. Sprawdził dokładnie każdy szczegół: ilość wód, przepływ przez pępowinę, ułożenie- wszystko było w jak najlepszym porządku. Usłyszałam też wspaniały dźwięk, serduszka mojej Królewny, wtedy nie wiedząc jeszcze, że słyszę go ostatni raz. Podczas badania okazało się również, że mam 4 cm rozwarcia, więc poród powinien zacząć się lada dzień, musimy czekać tylko na skurcze. Te nie kazały na siebie długo czekać. Kolejnej nocy czułam je coraz mocniej i coraz bardziej regularnie. Po każdym glaskalam moją Córeczkę i mówiłam do niej, by czuła się bezpiecznie, a ona odpowiadała mi wyraźnymi ruchami malutkich nóżek. Około 4. w nocy, skurcze były już co 10 minut, obudziłam męża, sprawdzilam czy wszystko mamy spakowane i ruszyliśmy do szpitala. Byliśmy pewni, że do mieszkania wrócimy już we troje ja, mąż i nasza Marysia....

Kim jestem?

Jestem kobietą. Jestem żoną. Jestem matką....Tak, jestem matką, chociaż nigdy nie usłyszałam płaczu mojego dziecka. Jednak doskonale pamiętam ciążę, jej każdy kolejny dzień i pamiętam też, że rodziłam.... Wydałam na świat piękną, dużą dziewczynkę. Córeczkę z niebijącym serduszkiem.......
Jestem zwykłą kobietą, która ma za sobą prawie ćwierć wieku życia. Spotykały mnie rzeczy dobre i złe, doświadczyłam zarówno radosnych jak i smutnych chwil. Przeżyłam także koszmar,  z którego wciąż nie mogę się obudzić. Rozpoczął się tydzień temu, 21.05.2016r. i nie chce się zakończyć.... Ten dzień to data narodzin mojej pierwszej córeczki, która równocześnie jest datą jej śmierci.