wtorek, 4 kwietnia 2017

Trudne początki

,,Nie jestem tchórzem. Tchórzem jest ten kto się boi i ucieka, a ja się boję, ale nie uciekam." Strach i radość.... nigdy nie przypuszczałam, że można odczuwać te dwa uczucia równocześnie. A jednak, to emocje, które towarzyszą mi nieprzerwanie od chwili ujrzenia dwóch kresek na teście. Raz przeważa radość, raz wygrywa strach. Cieszę się, by za chwilę runąć pod ciężarem niepokoju.
     Kiedy 29. września doczekałam się wreszcie powrotu męża, byłam zdenerwowana i podekscytowana. Już wcześniej przygotowałam dla niego prezent, do którego dowiązałam wstążką mój pozytywny test. Najpierw z niecierpliwością czekałam, aż mąż zje kolacje, bo wiedziałam, że po tej informacji raczej nic nie przełknie. Później przyszedł czas na prezent... Drżącą dłonią podałam mężowi niespodziankę i patrzyłam na jego reakcję. Od razu spojrzał na test, za chwilę na mnie i znów na test. Ze łzami w oczach przytulił mnie i zamknął w mocnym uścisku. Po krótkiej chwili padł na kolana i zaczął się modlić, modlić się i płakać. Uklęklam obok niego i przytuliłam się. Czekałam aż powie, że tym razem będzie dobrze, że teraz będziemy tylko szczęśliwi. Mąż miał w oczach ogromną nadzieję, dziękował Bogu za te dwie kreski, za to życie, które pojawiło się pod moim sercem.
Od tej chwili o ciąży wiedzieliśmy  ja i mąż i oczywiście kilka Aniołkowych Mamuś, które stały się nieodwracalnie częścią mojej rodziny. Poprosiłam mojego ukochanego, by na razie tak pozostało. Przynajmniej do czasu, aż nie usłyszę bijącego serduszka. A na to musiałam jeszcze trochę poczekać....
Z dnia na dzień strach był coraz większy. A to wmawiałam sobie, że kreska na teście była za jasna, a to ból jajników sugerował mi, że to na pewno ciąża pozamaciczna. Zgodnie z zasadą ,,strach to suma tego co jest i co może się zdarzyć" im bardziej byłam szczęśliwa, tym bardziej obawiałam się, że to stracę. Gdy tydzień po pozytywnym teście, poszłam do lekarza, moje obawy tylko się powiększyły. W moim brzuchu nic jeszcze nie było widać, żadnej kropeczki, fasolki, pęcherzyka. Lekarz uspokoił, że w jajnikach i jajowodach nic nie ma i musimy po prostu poczekać, czasami pecherzyk pojawia się trochę później. Czekałam... Czekałam, martwiłam się i prosiłam Boga, by moje szczęście nie zostało mi odebrane. Tydzień później znów odwiedziłam lekarza. Przed badaniem trzęsłam się jak galareta, bałam się tego co zobaczę i usłyszę. Lekarz pokazał mi na ekranie moją Kropeczkę, była tam, moja Okruszyna Szczęścia, mój mały, wielki Skarb. Wymiary wskazywały, że Maleństwo jest 9 dni mniejsze niż wynikało z ostatniej miesiączki, ale ginekolog uświadomił mi, że to jest normalne i czasami się tak zdarza. Zaprosił mnie ponownie za dwa tygodnie, byśmy mogli zobaczyć serduszko. Oczywiście ta wizyta mnie nie uspokoiła. Internet dawał liczne przykłady kobiet, które nigdy nie usłyszały serduszka swojego dziecka, a ja bałam się, że będę jedną z nich. Jednocześnie starałam się wyciągnąć jak najwięcej radości z każdego, kolejnego dnia ciąży. Z entuzjazmem przyjmowałam codzienne, poranne mdłości, wiedząc, że są one bardzo dobrym znakiem. 
Dokładnie w swoje urodziny, 27 października, miałam kolejną wizytę. Gdy moim oczom ukazała się pulsujaca kropeczka, nie powstrzymałam płaczu. Łzy szczęścia były jeszcze większe, gdy usłyszałam dźwięk bijącego serduszka....
Po powrocie do domu byłam przeszczęśliwa . Chcialam wykrzyczeć całemu światu, że znów mam dwa serca.
Tego dnia poinformowaliśmy o ciąży rodziców i rodzeństwo, którzy cieszyli się razem z nami.
Nasza beztroska nie trwała jednak długo. Niespełna dwa tygodnie później, będąc w pracy, poczułam się tak jakbym dostała miesiączkę. Wizyta w toalecie nie pozostawiała wątpliwości. Krwawiłam. To nie było plamienie, na bieliźnie zobaczyłam żywą krew. Spanikowana napisałam tylko smsa do mamy, żeby załatwiła mi szybko transport do szpitala. Całą drogę płakałam i modliłam się, żeby nie stracić mojego Maluszka. Dzięki interwencji lekarza prowadzącego, zostałam bardzo szybko przyjęta. Ulga jaką poczułam, widząc bijące serduszko na usg, była przeogromna. Jednak słowa ginekologa, sprowadzały na ziemię. Krwi było dużo, rozpoznanie-poronienie zagrażające. Z takim wyrokiem zostałam skierowana na oddział. W szpitalu spędziłam pięć długich dni i jeszcze dłuższych nocy. Lekarze nie chcieli dac mi nadziei na wyrost. Codziennie słyszałam tylko, że muszę leżeć i czekać, na razie nic nie jest pewne. Już pierwszego dnia pobytu w szpitalu rozpoczęłam Nowennę Pompejańską, gdyż od samego początku ciąży, modliłam się do Maryi, by tym razem wszystko zakończyło się dobrze. Różaniec był moim nieodłącznym atrybutem. Z nim chodziłam na badania, zasypialam trzymając go w dłoni i odmawialam w kazdej wolnej chwili. Po pięciu dniach płaczu, lęku i powracających wspomnień, nie wytrzymałam, wypisałam się do domu. Krwawienie zamieniło się w delikatne brudzenie, lekarze nie robili nic poza podawaniem leków i straszeniem poronieniem. Wiedziałam, że w domu będzie mi lepiej. Wracałam do męża z ogromną nadzieją w sercu. Wierzyłam, że skoro moje Dziecko wytrzymało to krwawienie, to z pomocą nieba teraz bedzie już tylko dobrze. Prosiłam o to Boga,  Maryję i naszego prywatnego Aniołka...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz