wtorek, 4 kwietnia 2017

Trudne początki

,,Nie jestem tchórzem. Tchórzem jest ten kto się boi i ucieka, a ja się boję, ale nie uciekam." Strach i radość.... nigdy nie przypuszczałam, że można odczuwać te dwa uczucia równocześnie. A jednak, to emocje, które towarzyszą mi nieprzerwanie od chwili ujrzenia dwóch kresek na teście. Raz przeważa radość, raz wygrywa strach. Cieszę się, by za chwilę runąć pod ciężarem niepokoju.
     Kiedy 29. września doczekałam się wreszcie powrotu męża, byłam zdenerwowana i podekscytowana. Już wcześniej przygotowałam dla niego prezent, do którego dowiązałam wstążką mój pozytywny test. Najpierw z niecierpliwością czekałam, aż mąż zje kolacje, bo wiedziałam, że po tej informacji raczej nic nie przełknie. Później przyszedł czas na prezent... Drżącą dłonią podałam mężowi niespodziankę i patrzyłam na jego reakcję. Od razu spojrzał na test, za chwilę na mnie i znów na test. Ze łzami w oczach przytulił mnie i zamknął w mocnym uścisku. Po krótkiej chwili padł na kolana i zaczął się modlić, modlić się i płakać. Uklęklam obok niego i przytuliłam się. Czekałam aż powie, że tym razem będzie dobrze, że teraz będziemy tylko szczęśliwi. Mąż miał w oczach ogromną nadzieję, dziękował Bogu za te dwie kreski, za to życie, które pojawiło się pod moim sercem.
Od tej chwili o ciąży wiedzieliśmy  ja i mąż i oczywiście kilka Aniołkowych Mamuś, które stały się nieodwracalnie częścią mojej rodziny. Poprosiłam mojego ukochanego, by na razie tak pozostało. Przynajmniej do czasu, aż nie usłyszę bijącego serduszka. A na to musiałam jeszcze trochę poczekać....
Z dnia na dzień strach był coraz większy. A to wmawiałam sobie, że kreska na teście była za jasna, a to ból jajników sugerował mi, że to na pewno ciąża pozamaciczna. Zgodnie z zasadą ,,strach to suma tego co jest i co może się zdarzyć" im bardziej byłam szczęśliwa, tym bardziej obawiałam się, że to stracę. Gdy tydzień po pozytywnym teście, poszłam do lekarza, moje obawy tylko się powiększyły. W moim brzuchu nic jeszcze nie było widać, żadnej kropeczki, fasolki, pęcherzyka. Lekarz uspokoił, że w jajnikach i jajowodach nic nie ma i musimy po prostu poczekać, czasami pecherzyk pojawia się trochę później. Czekałam... Czekałam, martwiłam się i prosiłam Boga, by moje szczęście nie zostało mi odebrane. Tydzień później znów odwiedziłam lekarza. Przed badaniem trzęsłam się jak galareta, bałam się tego co zobaczę i usłyszę. Lekarz pokazał mi na ekranie moją Kropeczkę, była tam, moja Okruszyna Szczęścia, mój mały, wielki Skarb. Wymiary wskazywały, że Maleństwo jest 9 dni mniejsze niż wynikało z ostatniej miesiączki, ale ginekolog uświadomił mi, że to jest normalne i czasami się tak zdarza. Zaprosił mnie ponownie za dwa tygodnie, byśmy mogli zobaczyć serduszko. Oczywiście ta wizyta mnie nie uspokoiła. Internet dawał liczne przykłady kobiet, które nigdy nie usłyszały serduszka swojego dziecka, a ja bałam się, że będę jedną z nich. Jednocześnie starałam się wyciągnąć jak najwięcej radości z każdego, kolejnego dnia ciąży. Z entuzjazmem przyjmowałam codzienne, poranne mdłości, wiedząc, że są one bardzo dobrym znakiem. 
Dokładnie w swoje urodziny, 27 października, miałam kolejną wizytę. Gdy moim oczom ukazała się pulsujaca kropeczka, nie powstrzymałam płaczu. Łzy szczęścia były jeszcze większe, gdy usłyszałam dźwięk bijącego serduszka....
Po powrocie do domu byłam przeszczęśliwa . Chcialam wykrzyczeć całemu światu, że znów mam dwa serca.
Tego dnia poinformowaliśmy o ciąży rodziców i rodzeństwo, którzy cieszyli się razem z nami.
Nasza beztroska nie trwała jednak długo. Niespełna dwa tygodnie później, będąc w pracy, poczułam się tak jakbym dostała miesiączkę. Wizyta w toalecie nie pozostawiała wątpliwości. Krwawiłam. To nie było plamienie, na bieliźnie zobaczyłam żywą krew. Spanikowana napisałam tylko smsa do mamy, żeby załatwiła mi szybko transport do szpitala. Całą drogę płakałam i modliłam się, żeby nie stracić mojego Maluszka. Dzięki interwencji lekarza prowadzącego, zostałam bardzo szybko przyjęta. Ulga jaką poczułam, widząc bijące serduszko na usg, była przeogromna. Jednak słowa ginekologa, sprowadzały na ziemię. Krwi było dużo, rozpoznanie-poronienie zagrażające. Z takim wyrokiem zostałam skierowana na oddział. W szpitalu spędziłam pięć długich dni i jeszcze dłuższych nocy. Lekarze nie chcieli dac mi nadziei na wyrost. Codziennie słyszałam tylko, że muszę leżeć i czekać, na razie nic nie jest pewne. Już pierwszego dnia pobytu w szpitalu rozpoczęłam Nowennę Pompejańską, gdyż od samego początku ciąży, modliłam się do Maryi, by tym razem wszystko zakończyło się dobrze. Różaniec był moim nieodłącznym atrybutem. Z nim chodziłam na badania, zasypialam trzymając go w dłoni i odmawialam w kazdej wolnej chwili. Po pięciu dniach płaczu, lęku i powracających wspomnień, nie wytrzymałam, wypisałam się do domu. Krwawienie zamieniło się w delikatne brudzenie, lekarze nie robili nic poza podawaniem leków i straszeniem poronieniem. Wiedziałam, że w domu będzie mi lepiej. Wracałam do męża z ogromną nadzieją w sercu. Wierzyłam, że skoro moje Dziecko wytrzymało to krwawienie, to z pomocą nieba teraz bedzie już tylko dobrze. Prosiłam o to Boga,  Maryję i naszego prywatnego Aniołka...

środa, 1 lutego 2017

Walka o Nowe Życie

,,Walcz o marzenia nawet jeśli wydają się one nieosiągalne.
Walcz wytrwale do końca.
Walcz dla siebie to Twoje życie, nie zwracaj uwagi na to co inni powiedzą, bo to nie jest istotne.
Istotne są Twoje marzenia, plany i cele."
Dzień w którym dostałam pierwszej po porodzie miesiączki, rozpoczął kolejny etap mojego życia, etap starań o dziecko. Gdy tydzień po porodzie zapytałam, mojego lekarza, jak szybko mogę zacząć starania, bardzo bałam się odpowiedzi. Wszędzie czytałam o minimum trzech miesiącach, które wtedy wydawały się dla mnie wiecznością. Słowa lekarza jednak bardzo mnie zaskoczyły. Powiedział, że możemy zacząć, jak tylko będziemy na to gotowi. Stwierdził, że mój organizm najlepiej będzie wiedział, kiedy jest odpowiedni moment ma kolejną ciążę.
Ta wizyta dodała mi trochę otuchy, wiedzialam, że kolejne dziecko nie zastąpi mi Marysi, ale da możliwość bycia ziemską mamą. Czułam, że Córeczka jest ze mną, że wspiera mnie i popiera moje działania. Część osób radziła mi czekać, część wręcz nalegała bym pozwoliła organizmowi dojść do siebie byli i tacy, którzy zapewniali na różnych forach, że szybkie zajście w ciążę bedzie zdradzeniem mojej zmarłej Kruszynki. Słuchałam, ale oczywiście mialam swoje zdanie. Rozumiałam tych, którzy z troski o mnie prosili by zaczekać, ale nie zgadzałam się z tymi którzy uważali kolejne dziecko za zdradę. Wiedziałam, że moja Córka zawsze będzie zajmowała ważne miejsce w moim sercu oraz głowie i nic nie jest w stanie tego zmienić.
Najważniejsza osoba ufała moim przekonaniom i mojemu lekarzowi. Mój mąż wiedział, że ja znam siebie najlepiej i popierał moje decyzje. Mając jego aprobatę, byłam już pewna, że możemy zacząć działać. Wzięłam się więc za prowadzenie cyklu miesiączkowego, obserwowałam siebie i zmiany zachodzące w moim ciele. Cykl trwał długo, a wykres wskazywał na to, że owulacji nie było, więc po lipcowej miesiączce (która rozpoczęła się w rocznicę naszego ślubu) postanowiłam znów odwiedzić ginekologa. Kilka bliskich osób radziło bym skontaktowała się jeszcze z innym lekarzem, by porównać opinie i poznać jego zdanie. Poszłam więc do najdroższego specjalisty w okolicy. I to był błąd. Dowiedziałam się, że mam torbiel na którymś jajniku, nie do końca wiadomo którym, ale że torbiel ta sama nie zniknie. Lekarz przepisał tabletki antykoncepcyjne na trzy miesiące (chyba najdroższe z dostępnych na rynku) i powiedział, że w okolicach stycznia, będziemy mogli ponownie wrócić do starań, ale na razie musimy zająć się moimi jajnikami.
Bylam załamana.... Styczeń? To było jeszcze pół roku. Nie wierzyłam jak to w ogóle możliwe. Poczytałam w Internecie, porozmawiałam z przyjaciółkami i nie wykupiłam tych tabletek. Dowiedziałam się, że torbiele proste, najczęściej same znikają, wchlaniają sie podczas kolejnej miesiączki.
Bałam się, że w moim przypadku tak nie będzie, ale jednocześnie czułam, że nie powinnam brać antykoncepcji. Nie ufałam temu lekarzowi. Pech chciał, że mój ginekolog był wtedy ma urlopie i nie mogłam skonsultować z nim stanu moich jajników. Postanowiłam więc dalej działać. Zbliżały się dni płodne, a wraz z nimi kolejna szansa na ciążę. Tym razem mój wykres potwierdzał owulację. Cieszyłam się, jednocześnie obawiając się tej mojej torbieli. Mimo strachu, było mi bardzo przykro, gdy 26 sierpnia przyszła kolejna miesiączka. Nie obyło się bez łez i rozczarowania. Jednak data napawała optymizmem. Cykl rozpoczęty w święto Matki Boskiej Częstochowskiej, musiał być szczęśliwy.
Gdy czerwona małpa się skończyła, postanowiłam ponownie odwiedzić mojego ginekologa. Nie przyznałam mu, się że bylam na wizycie u kogoś innego. Lekarz zbadał mnie, potwierdził, że ginekologicznie wszystko ze mną w porządku i zaprosił na kozetkę, by rozpocząć usg. Bałam się... Oczami wyobraźni widzialam 20 cm torbiel rozsadzającą mój jajnik.
Pan doktor wszystko dokładnie sprawdził, pokazał mi rosnące pęcherzyki, wskazujące na zbliżającą się owulacje, zapewnił, że jestem płodna i już niebawem znów będę w ciąży. I nie wspomniał nic o żadnej torbieli. W moim jajniku nic takiego nie było!!!! Podjęłam słuszną decyzję nie wykupując tabletek, to dziadostwo zniknęło samo, o ile w ogóle istniało.
Wróciłam do domu naładowana pozytywną energią. Aktywnie czekaliśmy na owulację, a pozniej nie nakręcając się, na termin kolejnej miesiączki. Dzień po tym kiedy miała przyjść postanowiłam zrobić test. Nie było złudzeń... Test był negatywny. Ale ja jakoś dziwnie spokojna.  Powiedziałam mężowi, że znów się nie udało i że trzeba czekać na kolejną miesiączkę.  Jednak coś w środku mówiło mi, że nie mogę się poddawać. Przypomniały mi się słowa innych staraczek ,, dopóki nie ma małpy, jest nadzieja".
Dwa dni później, 29ego września, mój mąż obchodził imieniny, a ja wciąż nie miałam miesiączki. Rano, przed pracą postanowiłam zrobić test. Po kilku sekundach pojawiła się kreska kontrolna, ale tylko jedna. Trzy dni po terminie, test powinien być wiarygodny, mój mówił jednoznacznie ,,nie jesteś w ciąży!!!" Po paru minutach spojrzałam ponownie na test.... Było widać cień drugiej kreski! Była tam, widoczna w odpowiednim świetle, ale była. Zrobiłam zdjęcie, wysłałam przyjaciółce, ona też widziała drugą kreskę. Nie obudziłam męża, nie chcialam mu nic mówić dopóki nie będę pewna. W pracy siedziałam jak na szpilkach, później poszłam kupić jeszcze jeden, lepszy test ciążowy, by zrobić go po powrocie do domu. Druga kreska pojawiła się prawie od razu, już nie miałam wątpliwości. Nie mogłam uwierzyć, cieszyłam się, płakałam, byłam bardzo szczęśliwa. Miałam najwspanialszy prezent imieninowy dla męża. Pozostało mi tylko czekać aż wróci z popołudniowej zmiany by podzielić się z nim tą radosną nowiną...

poniedziałek, 28 listopada 2016

Motywacja

Gdy dowiedziałam się, że serce mojej Córeczki nie bije, poczułam nagle jakby w moim brzuchu znajdował się jakiś ciężki kamień, a równocześnie jakby w jednej chwili zrobił się dramatycznie pusty. Dla mnie ta ciąża się zakończyła. Byłam w szoku kiedy lekarz powiedział, że jedziemy na salę porodową. Przez lecące łzy uslyszalam tylko jedno zdanie:
,,Poród naturalny będzie najlepszym rozwiązaniem, jeżeli chce Pani niedługo znów starać się o dziecko". Uczepiłam się kurczowo tego zdania, dało mi nadzieję, że już niedługo zostanę ziemską mamą. Dzięki temu dałam radę podczas porodu, a po nim nie zalamałam się doszczętnie. Oprócz napadów płaczu, krzyków i bezsilności, docierało do mnie, że muszę dbać o siebie. Muszę jeść, pić, spać, funkcjonować, by jak najszybciej wrócić do normalnego życia.
Po powrocie do domu i ściągnięciu szwów, wróciłam do aktywności fizycznej. Dużo spacerowałam, jeździłam na rowerze, za nic nie chciałam zaszyć się w domu. Bardzo szybko, bo już tydzień po porodzie, zrezygnowałam z tabletek uspokajajach. Nic nie dawały, tylko otumaniały i nie pozwalały mi wyrażać uczuć. A ja potrzebowałam płaczu, łzy sprawiały, że się oczyszczałam. Dawały ukojenie i chociaż chwilową ulgę od bólu. Moim nieodłącznym atrybutem były wtedy okulary przeciwsłoneczne, dzięki nim czułam się bezpieczniej. Nikt się nie gapił, nie zadawał niewygodnych pytań. A ja właśnie tego chciałam. Tylko mąż widział moje łzy, wiedział ile kosztuje mnie każdy uśmiech, ile siły wkładam w to by wyjść do ludzi i spędzić z nimi czas.
W międzyczasie, robiłam wszystko by moja anemia odeszła w niepamięć, wiedziałam, że muszę być zupełnie zdrowa by ponownie zajść w ciążę.
I tak, małymi kroczkami, dochodziłam do siebie. Cały czas prosząc Marysię o siłę i wsparcie, których potrzebowałam, by ponownie stanąć na nogi. Przeżywałam dzień za dniem, aż do momentu gdy dokładnie 28 dni po porodzie przyszła miesiaczka, na którą pierwszy raz w życiu, z niecierpliwością czekałam....

niedziela, 2 października 2016

Bóg w moim życiu

Bóg był w moim życiu obecny od zawsze. W moim domu było miejsce na modlitwę i wspólne wyjścia na Mszę Świętą. Lubiłam rozmowy o Bogu i dobrze prowadzone lekcje religii. Od najmłodszych lat angażowalam się w życie parafii, sprawiało mi to frajdę i dawało mnóstwo satysfakcji.
Po tym co się stało bałam się, że odejdę od Boga. Ale gdy teraz o tym myślę, wydaje mi się, że moja wiara stała się  jedyną możliwością na nadanie sensu śmierci mojego dziecka. Wierzę, że Marysia gdzieś jest, że nie zniknęła, ze kiedyś ją przytulę, pocaluje i powiem prosto w oczy jak bardzo ją kocham i jak mocno się cieszę, że pojawiła sie w moim życiu. A co czują po takiej stracie ateiści? Gdzie szukają sensu? Jak poradzić sobie z tym, że to definitywny koniec, że dziecko umarło zanim zaczęło żyć i że już go nie ma? Nie potrafię odpowiedzieć na te pytania i nawet nie będę próbować. Wiem tylko, że mi moja wiara pomogła i wciąż pomaga przez to przejść. Przeczytałam niedługo po śmierci Marysi słowa: ,, Największą sztuką jest przejść przez piekło i nie stać się diabłem". I powiem szczerze te słowa doskonale obrazują moje obawy. Bałam się, że nie będę potrafiła dalej ufać Bogu po tym co się stało. Zaczęłam więc częściej chodzić do kościoła. Znalazłam patronów, za których wstawiennictwem modlę się i proszę o siłę i spełnienie Największego Marzenia. Czy to znaczy, że moja wiara się nie zmieniła? Nie. Zmieniła się. Stała się bardziej dojrzała i jakby trudniejsza. Są chwile kiedy buntuje się, pytam Boga, dlaczego to zrobił, czy nie dało się inaczej. Jednak po krzykach i płaczu, przepraszam wierząc, że były inne wyjścia, ale to było dla nas najlepsze. Kilka razy powiedziałam do męża, że nie przestałam wierzyć w Boga, ale zaczęłam się go bać. Jednak i ta postawa była chwilowa, bo zawsze gdy zaczynałam tak myśleć, działo się coś co było niezaprzeczalnym znakiem na to, że Marysi jest tam dobrze, że jest szczęśliwa.
I tak z Bogiem, obok Boga i przeciwko Bogu, przetrwałam najgorsze chwile i z dnia na dzień jest mi coraz łatwiej żyć. Wierzę, że teraz będzie tylko lepiej, a moje modlitwy i prośby zostaną wysłuchane.

środa, 21 września 2016

List od Aniolka

Dziś nie będę wypisywać moich przemyśleń. Dziś umieszczam tu list, który można bez problemu znaleźć w internecie. Ja te wspaniałe słowa dostałam od mojej Przyjaciółki. W kopercie. Jako list od mojej Córeczki:

Kochana mamusiu
wiem, że mnie nie widzisz, nie słyszysz i nie możesz dotknąć.
Ale ja jestem…istnieję …w Twoim życiu, snach, Twoim sercu…Istnieję. 
Kidy byłam  tam na dole ,w Twoim ciepłym brzuchu godzinami
zastanawiałam się, jak to będzie kiedy będę już przy Tobie,
w tym miejscu o którym opowiadałaś gładząc się po brzuchu wieczorami,
kiedy nie mogłaś zasnąć. 
Ja wsłuchana w Twoje opowieści i kojący głos chłonęłam  każde
słowo ,każdą informację, a potem cichutko, że by Cię nie obudzić, kiedy wreszcie zasypiałaś…marzyłam.

Wyobrażałam sobie te wszystkie cudowne miejsca i Ciebie, jak wyglądasz… 
Patrzyłam na swoje dziwne nóżki i rączki u których nie wiem czemu
było po dziesięć palców i zastanawiałam się czy jestem do Ciebie podobna.
Chyba nie – myślałam – bo Ty pewnie jesteś piękna, a ja taka dziwna..
pomarszczona…no i po co mi te dziesięć palców?

A potem jednego dnia wszystko się  zmieniło.
Płakałaś głośno głaszcząc brzuch i już nie było opowieści.
„To nie może być prawda” -mówiłaś godzinami.
Słuchałam teraz jak płaczesz, krzyczysz, prosisz i błagasz.
A ja nie wiedziałam o co i dlaczego? 
Tak bardzo chciałam Cię pocieszyć, żebyś poczuła,
że ja tu jestem i Cię kocham. Ale  ty płakałaś jeszcze głośniej. 
A potem nadszedł ten  straszny moment. Powtarzałas ciągle, że serduszko nie bije...  Nie rozumiałam czemu płaczesz, ale też było mi smutno.
I nagle zrobiło się cicho…

Kiedy  otworzyłam oczy, wszystko wokół mnie 
zalewał błękit we wszystkich odcieniach.
Byłam taka  sama, mała pomarszczona, z dziesięcioma palcami u rąk.
Ale Ciebie nigdzie nie było!

 

 

Obok mnie siedział mały rudy chłopczyk.

Witaj – powiedział i uśmiechnął się do mnie. 
Gdzie moja mamusia? – zapytałam. On wtedy opowiedział mi wszystko.
Że nie każde dziecko trafia do swoich rodziców.
Że to nie ma związku z tym jak bardzo mnie chcieli i kochali.
Że teraz tu jest moje miejsce,
pośród innych małych Aniołków. 
Że będzie mi teraz Ciebie mamusiu brakowało,
ale musimy obie nauczyć się żyć bez siebie…
I musiałam nauczyć się tak żyć.

Nie, nie było mi łatwo. Płakałam tak jak Ty. I cierpiałam tak jak Ty. 
Ale jest mi tu naprawdę dobrze. Mam tu wielu przyjaciół, wiele
zabawy i radości. Ale nie szalejemy całymi dniami na łące, mamo.
Pomagamy starszym ludziom przyprowadzić ich na spotkanie, tu w Niebie.
Znajdujemy ich rodziny, mężów, dzieci, żeby mogli się spotkać, tu w Niebie.
Możesz być ze mnie dumna, mamusiu.
Jestem grzecznym Aniołkiem, naprawdę. No…czasami tylko 
robimy sobie psikusy i troszkę rozrabiamy..
Wiesz, kiedy się tu znalazłam jeden Aniołek , mój Przyjaciel
wytłumaczył mi że nie mogę się skontaktować z Tobą osobiście.
Czasem tylko wolno mi pojawić się w Twoich snach …nic więcej. 
Ostatnio jednak zaczęłam się robić przeźroczysta.
I skrzydełka mi nie działały tak jak kiedyś. Mój Przyjaciel popatrzył na mnie smutny i…
zabrał mnie na ziemię. Usiedliśmy na białym krzyżu i nagle Cię zobaczyłam. 
Wiedziałam że to Ty!

Poznałam Twój głos. Stałaś tam w deszczu i płakałaś.
Powtarzałaś że bardzo cierpisz…tęsknisz…
Przyjaciel popatrzył na moje skrzydełka i powiedział,
że musimy coś z tym zrobić, bo nie możesz tak dalej cierpieć.
Musisz żyć mamusiu, bo wobec Ciebie jest jeszcze wiele planów.
Bo będą jeszcze dzieci,
którym musisz pomóc przejść przez życie i otoczyć ich miłością tak wielką,
jak ta, która powoduje teraz Twój wielki ból.
Więc piszę, mamo ten list. Pierwszy i ostatni. 
Musisz wziąć się w garść, uśmiechać, żyć.
Ja Cię bardzo mocno kocham 
i wiem, że to z mojego powodu płaczesz, ale tak nie można.
Każda Twoja łza powoduje, że moje skrzydełka znikają.
Kiedy Ty się poddasz, ja też zniknę!!!
Tu na górze istnieję dzięki Tobie i Twoim myślom o mnie.
Ale tylko tym dobrym, pogodnym  myślom.
Mamusiu uśmiechaj się częściej. Każdy Twój uśmiech to dla mnie radosna 
chwila. Dzięki Tobie mogę jeszcze zrobić tyle dobrego.
Proszę, mamo, żyj dalej. Nie jesteś sama …pamiętaj o tym.
Nie smuć się mamusiu, bo smutek powoduje, że znikam.

Pamiętaj, że ja jestem cały czas przy Tobie. 
Kocham Cię mamusiu
Twoja Córeczka

Nie trzeba mówić nic więcej... Nie pozwólmy by nasze dzieci zniknęły... Myślmy o nich, ale tylko pozytywnie:*

niedziela, 11 września 2016

Kryzysy

,,Mówią, że jes­tem sil­na. Wiesz dlacze­go? Bo pot­ra­fię iść ulicą dużego mias­ta, rozpłakać się, siąść na dużym ka­mieniu, zeb­rać myśli, pokłócić się sa­ma z sobą i iść da­lej. Z pod­niesioną głową wal­czyć o każdą dobrą mi­nutę życia. Choć z oczu da­lej płyną mi łzy. One nie zaw­sze są ob­ja­wem słabości." 
Tego co mnie spotkało nie da się od tak zapomnieć. Chociaż staram się być silna, choć chce z radością rozpoczynać i kończyć każdy nowy dzień i z nadzieją patrzeć w przyszłość, to nie zawsze mi się to udaje. Są chwile gdy rozpadam się na miliony małych kawałeczków i każda część mnie odczuwa niewyobrażalny ból. Jestem tylko i aż człowiekiem, a moje łzy i  ból pokazują, że mam uczucia. Gdy jest mi ciężko, chce się wypłakać, gdy tego potrzebuję, idę pokrzyczeć, nie chowam emocji w sobie. Staram się jednak nie pozostawać zbyt długo w smutku, nie daje mu się przytłoczyć i zapanować nad moim życiem. Gdy mój zły stan zaczyna się przedłużać, przypominam sobie siebie, skuloną na szpitalnym łóżku. Przygniecioną bólem, żalem do calego świata i bezsilnoscią. Taki obraz sprawia, że szybko staram się otrząsnąć. Nie chce powrotu takiej sytuacji, nie chce powrotu takiej mnie. Ta myśl mobilizuje mnie do tego by znów wstać, by nie poddawać się, by wciąż się uśmiechać, marzyć i wierzyć, że będzie lepiej. I chociaż niejednokrotnie zdarza się, że niekontrolowane łzy spływają po moich policzkach, to jest zdecydowanie łatwiej niż trzy miesiące temu.
Czas dużo zmienia i naprawdę leczy rany. Nie jest cudownym lekarstwem na wszystko, ale pomaga przejść po ciężkich wydarzeniach, do normalnego życia. Trzeba tylko dać upust swoim emocjom, nie dusić wszystkiego w sobie, nie grać, nie udawać, nie kryć swoich uczuć. Więc ,,opłacz to, wykrzycz to, a później weź się w garść, stań na nogi i zacznij żyć. Możesz żyć tak szczęśliwie, że głowa mała !"

piątek, 9 września 2016

Miłość


,,Gdybym mówił językami ludzi i aniołów, 
a miłości bym nie miał, 
stałbym się jak miedź brzęcząca 
albo cymbał brzmiący. 
Gdybym też miał dar prorokowania 
i znał wszystkie tajemnice, 
i posiadał wszelką wiedzę, 
i wszelką [możliwą] wiarę, tak iżbym góry przenosił. 
a miłości bym nie miał, 
byłbym niczym. 
I gdybym rozdał na jałmużnę całą majętność moją, 
a ciało wystawił na spalenie, 
lecz miłości bym nie miał, 
nic bym nie zyskał. 
Miłość cierpliwa jest, 
łaskawa jest. 
Miłość nie zazdrości, 
nie szuka poklasku, 
nie unosi się pychą; 
nie dopuszcza się bezwstydu, 
nie szuka swego, 
nie unosi się gniewem, 
nie pamięta złego; 
nie cieszy się z niesprawiedliwości, 
lecz współweseli się z prawdą. 
Wszystko znosi, 
wszystkiemu wierzy,
we wszystkim pokłada nadzieję, 
wszystko przetrzyma. "
Te słowa, napisane przez św. Pawła już przecież dawno temu,  są wciąż tak bardzo aktualne  tak dobrze trafiają w sedno. W każdym wersecie kryje się ogromna głębia uczucia, jakim człowiek może darzyć drugiego człowieka. Gdy niewiele ponad rok temu słuchałam tych słów, podczas naszego ślubu, nie przypuszczałam nawet, że tak szybko nasze uczucie zostanie wystawione na ogromną próbę, że życie, w tak bolesny sposób, zweryfikuje czy to co do siebie czujemy, naprawdę jest Miłością. Teraz już z pełnym przekonaniem, mogę stwierdzić, że nasze małżeństwo zdało ten trudny test, że pokazaliśmy sobie jak bardzo siebie kochamy.  Oczywiście jesteśmy tylko ludźmi i po ludzku popełniamy błędy, więc to uczucie nie jest idealne,ale jest na tyle silne, by  nazwać je Miłością. Może nie zawsze mamy wystarczająco dużo cierpliwości do siebie nawzajem, może zdarza nam sie pokłócić podczas  wymiany poglądów, czasami czujemy zazdrość i wypominamy sobie dawne błędy. Jednak mimo tych niedoskonałości, możemy być pewni tego, że nasza Miłość przetrzyma wszystko.
Kiedy wracam myślami do tych najtrudniejszych chwil związanych ze śmiercią Marysi, wciąż mam przed oczami mojego męża. Był ciągle przy mnie, zapominając o swoich potrzebach. Trzymał za rękę w najtrudniejszych chwilach, służył ramieniem gdy pojawiała się kolejna fala łez i krzyków. Dzięki Michałowi, mimo tego jaki ogień czułam w sercu, starałam sie jak  najszybciej stanąć na nogi. Nie chciałam już patrzeć na bezsilność w jego oczach, na to jak ciężko jest mu znosić moje cierpienie. I tak myśląc jedno o drugim, chcąc ochronić ukochaną osobę, przed kolejnymi dawkami bólu udało nam się przetrwać ten koszmar. Nie było obwiniania siebie nawzajem, ani odpychania tej drugiej osoby. Zamiast tego było wzajemne wsparcie, długie rozmowy, dzielenie się bólem, wątpliwościami i wspólne przeżywanie tego co działo się w naszych głowach.  Teraz gdy pomyślę, jak zniosłabym to wszystko gdyby mojego męża nie było obok, gdybyśmy nie umieli że sobą rozmawiać i każde zamknęłoby się że swoim bólem samo, to aż przechodzą mnie ciarki. Tym bardziej dziękuję Bogu, za to jak wspaniałego mężczyznę postawił na mojej drodze. Jestem wdzięczna za to, że mimo tego co przeszliśmy, nie oddaliliśmy sie od siebie, a wręcz przeciwnie, jesteśmy bliżej niż kiedykolwiek. Razem podejmujemy ważne decyzje, rozmawiamy o przyszłości, o przyszłości, która przecież będzie pełna szczęścia, pełna pięknych chwil. Bo chociaż ,,Miłość nie zawsze może pokonać cierpienie, to może uczynić je bardziej znośnym. Każda przeciwność losu, która uda nam się wspólnie przezwyciężyć, zwiększa naszą Miłość." I z takim przekonaniem, żyjemy dalej, wierząc, że wszystko co się stalo, stało się po coś. Być może także po to, by wzmocnić nasze uczucie, które bez tego nie wytrzymałoby próby czasu. Być może, po to, byśmy wiedzieli, że nasza Miłość wszystko przetrzyma....